Rozdział XXXVIII

     - Widzę, że przyjął cię już w poczet Rycerzy Ciernia!

     Hrabia Indarys zaśmiał się serdecznie, gdy Mario stanął przed nim, z ofiarowanym mu przez Farwila medalionem na szyi. Zaśmiał się jak ktoś, komu spadł nagle z serca olbrzymi ciężar. Wstał z tronu i uścisnął zdezorientowanego bohatera, aż zachrzęściły blachy szklanej zbroi.

     - Po prostu nie wiem, jak mam ci dziękować – szepnął wzruszony Dunmer. – Ocaliłeś życie mojego jedynego syna. Dla żadnego ojca ten czyn nie ma ceny. Będziesz miał własne dzieci, to zrozumiesz.

     - Panie, ja nie…

     - Ciii – hrabia żartobliwie położył mu palec na ustach. – Pozwól, że dokończę. Po czymś takim nie mogę odmówić twojej prośbie, to chyba jasne. Bruma wkrótce otrzyma pomoc z Cheydinhal, to mogę ci przysiąc. Ale chciałbym też podziękować ci nie jako hrabia, ale jako ojciec. Znam dobrze swego syna i wiem, jak bardzo potrafi być kłopotliwy i irytujący. Zapewne nieraz podniósł ci ciśnienie podczas tej ekspedycji. Choć te chwile chciałbym ci wynagrodzić – żartobliwy kuksaniec, zupełnie nie pasujący do powagi tronu, nadał tym słowom ironiczne brzmienie. – Co mogę ci ofiarować?

     - Panie, niczego mi nie trzeba – uśmiechnął się Mario. – Mam gdzie spać i co jeść. Mam wszystko, co potrzeba, nawet własny dom, a skarbów nie pragnę. A Farwila oceniasz niesprawiedliwie. Wykazał się ogromną odwagą.

     - Odwaga to nie wszystko, zwłaszcza gdy brak rozumu – Andel Indarys uniósł brwi. – Ale wciąż mam nadzieję, że rozumu nabędzie z wiekiem. Wciąż jest bardzo młody, nawet według ludzkiej rachuby lat. Ale teraz pozwól, że porozmawiamy o tobie. Myślę, że jest coś, co mogę ci dać – hrabia pociągnął go w stronę ściany, na której wisiała ozdobna broń. – Jest coś, co wojownik ceni ponad życie. A tym czymś jest oręż. Zwłaszcza, jeśli z tym orężem wiąże się legenda, bądź zaszczyt. Powiedz mi, czy w walce wolisz miecz, czy magiczny kostur?

     - Najbardziej lubię łuk – zaśmiał się Mario. – Ale jeśli mam wybierać między mieczem a kosturem, wolę miecz.

     - A zatem, przyjmij ten oręż – hrabia sięgnął do ściany i zdjął z niej długi, prosty, błyszczący miecz, w bogato zdobionej pochwie. – Skoro zostałeś już przez tego narwanego szczeniaka mianowany Rycerzem Ciernia, przyjmij też Miecz Ciernia. To zaklęte żelazo i w walce sprawdza się równie dobrze, jak przy paradach. Jesteś teraz jednym z nas. Choć nie dorównuje pewnie akavirskiej katanie. Tak, tak, nietrudno zgadnąć, kim jesteś – położył mu dłoń na ramieniu w przyjacielskim geście. – Wiem, że rozkazy dostajesz od samego arcymistrza Jauffrego. To nie ja tobie, ale ty mnie uczynisz zaszczyt, jeśli przyjmiesz ten skromny podarek.

     Mario wzruszony chwycił ozdobny miecz. Wiedział, że spotkało go ogromne wyróżnienie. Choć Rycerze Ciernia nie byli jakimś znaczącym zakonem, zwłaszcza w porównaniu do Ostrzy, cieszyli się, zwłaszcza we wschodnich częściach kraju, wielkim szacunkiem. Zarówno stary jak i młody Indarys obdarzyli go niezwykłym honorem. Podziękował ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem.


Cheydinhal. Loża Rycerzy Ciernia

     A potem hrabia zaprosił go do stołu i pogawędzili przy kubku miodu, jak dwaj starzy przyjaciele. Mario coraz bardziej przekonywał się do grododzierżcy. Im dłużej z nim rozmawiał, tym większą sympatią do niego pałał. Przy czym, co szczególnie ucieszyło Maria, stał on twardo na stanowisku, że jeśli istotnie Martin jest potomkiem cesarza, powinien jak najszybciej objąć tron.

     - Tylko że to nie zależy od nas – prychnął na koniec. – Uznać muszą go senat i kanclerz Ocato. A boję się, że on tego nie zrobi.

     - Dlaczego? – Mario spojrzał zdziwiony na hrabiego.

     - Bo to zagraża jego pozycji – Indarys wzruszył ramionami. – W tej chwili dzierży całość władzy. Nie pozwoli jej sobie odebrać. Musimy liczyć tylko na siebie. Kto wie, czy nie maczał palców w całej tej awanturze. Może sam jest członkiem Mitycznego Brzasku? A nawet jeśli nie, to z pewnością im sprzyja. Przynajmniej do momentu zniszczenia dynastii Septimów.

     Żegnając się z hrabią, Mario czuł nieprzyjemnie kłucie w piersi. Słowa Indarysa zasiały w nim ziarno niepokoju. Poczuł też smutek z powodu własnej nieznajomości tematu. Gubił się w wielkiej polityce i bał się jej. Sam kiedyś brał pod uwagę, że kanclerz może nie mieć czystego sumienia. Podejrzenia te ustąpiły dopiero po zapewnieniu Jauffrego. Ale teraz obudziły się znów. Czyżby Jauffre mylił się co do Ocato? Bo że świadomie kłamał, nawet przez myśl mu nie przeszło. Jeśli komukolwiek w życiu ufał bezgranicznie, to tym kimś, oprócz Starego Myśliwego, był właśnie Jauffre.

     Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że arcymistrz może się mylić. I poczuł się jak niczego nieświadomy pionek, rozgrywany przez wielkich graczy.

     W nocy długo nie mógł zasnąć. Niepokojące myśli kłębiły mu się pod czaszką i splatały jak młode w gnieździe węży. Dlatego też, gdy wstawał przed świtem, czuł się niewyspany i zmęczony. Co jakiś czas wzdychał żałośnie, siodłając konia i nie zważał na jego żartobliwe zaczepki. Czekała go daleka droga na południe, do Leyaviin. Nie było mowy, by zdążył dojechać w ciągu jednego dnia, a w tym stanie obawiał się nieco nocowania w terenie. O ile sobie przypominał, w zasięgu jednego dnia drogi na tej trasie nie było żadnej gospody. Trakt, biegnący przez wschodnią część zalewu Niben, wił się przez na pół dzikie i niezamieszkałe tereny. Dopiero niedaleko miasta stała niewielka wioska, ale był pewien, że nawet Vulcan będzie potrzebował dwóch dni, aby do niej dotrzeć. Zwłaszcza, jeśli po drodze napotka jakąś bramę do Otchłani.

     Zmienił zamiar. Nie ma sensu tłuc się do Leyaviin. Dziś pojedzie tylko do Cesarskiego Miasta. Tam przenocuje, a rano pojedzie nie wschodnim, ale zachodnim traktem, przez Bravil. Do Bravil da się dojechać w jeden dzień. Stamtąd do Leyawiin było już w miarę blisko.

     A właściwie, dlaczego do Leyawiin? Przecież równie dobrze może udać się najpierw na zachód, do Skingrad, potem do Anvil! Po drodze zerknąłby do Kvatch, sprawdzić jak ma się Savlian Matius i czy miasto zaczęło się choć trochę dźwigać z upadku.

     Ta myśl spodobała mu się. Postanowił, że tak właśnie zrobi.

     Droga do stolicy zajęła mu prawie cały dzień. Do obwodnicy dotarł w miarę szybko, ale jechał przecież z Cheydinhal, ze wschodu. Tymczasem, most wiodący do miasta, znajdował się po zachodniej stronie wyspy. Nie było rady, trzeba było objechać całe ogromne jezioro dookoła. Ruszył trasą północną, która wydawała mu się krótsza, aczkolwiek nigdy tego nie sprawdził. Jechał, mając po swej lewej ręce bielące się w oddali mury miasta. Ech, być tak blisko i tak daleko jednocześnie! Gdyby nie koń, po prostu włożyłby naszyjnik, który umożliwiał mu chodzenie po wodzie i przeszedłby na wyspę, a potem wspiął się pod mur i wszedł bramą, prowadzącą do Tajemnego Uniwersytetu. Byłby w domu po czasie o połowę krótszym, niż ten, który musiał stracić na objechanie jeziora obwodnicą. Ale nie mógł przecież zostawić konia na drodze. Przez chwilę pomyślał, czy nie zostawić go w jakiejś gospodzie, ale odrzucił tę myśl. Cóż z tego, że dziś będzie w domu wcześniej, skoro następnego dnia będzie musiał udać się w podróż po konia? Lepiej mieć go w stajni pod murami stolicy.

     Vulcan galopował przed siebie, parskając wesoło od czasu do czasu. Ten koń uwielbiał biegać, a ubita droga to chyba jedyne, co mu było potrzebne do szczęścia. No, może jeszcze smakowita marchewka, którą indywiduum w zielonej zbroi, znajdujące się akurat na jego grzbiecie, trzymało w swojej torbie. A udawało, że nie ma! Kogo ono chce nabrać? Konia, który ma węch o wiele lepszy niż człowiek? A marchewka pachnie tak intensywnie, że może ją sobie zawijać w papier, a i tak ją wyczuje. Wiedział, że gdy będą już na miejscu, jego pan wyciągnie z sakwy kilka tych pysznych korzonków i jeszcze pieszczotliwie podrapie go po szyi. A potem stajenny rozkulbaczy go, wytrze i wyszczotkuje. I nasypie mu do żłobu pysznego owsa. I da świeżej wody i pachnącego siana. I spędzi całą noc w towarzystwie swych ziomków. Tylko trzeba dobiec do stajni. Biec przed siebie, szybciej i szybciej! Jak wspaniale jest biegać!

     Po wschodniej stronie obwodnica była w miarę płaska. Później, od północy, pojawiały się wzgórza, dość łagodne, ale między nimi znajdowało się też kilka bardziej stromych. Przez te prowadziły kręte serpentyny, na których Mario musiał powstrzymywać konia, obawiając się o całość swojego karku.

     - Twojego też – mruknął do konia. – Żebyś sobie nie myślał, że jestem egoistą…

     Vulcan wbiegł na wzgórze. Teren znów zrobił się płaski, bo droga prowadziła szczytem wydłużonego płaskowyżu, otaczającego jezioro od północy, niby ogromny wał obronny. Tu jednak znów musiał zwolnić, bo drogę zagrodziło mu stado owiec. Pasterz, stary Argonianin, z przestrachem spojrzał na rycerza w zielonej zbroi i czym prędzej zaczął przepędzać owce na bok, ale zwierzęta niespecjalnie kwapiły się do zejścia z drogi. Widząc jego bezskuteczne wysiłki, Mario roześmiał się serdecznie.

     - Spokojnie, przyjacielu – zawołał w jego stronę. – Nigdzie się nie spieszę. Wyjątkowo – dodał ciszej, sam do siebie.

     Stary pasterz w przepraszającym geście rozłożył ręce, na co Mario uspokoił go uśmiechem i skinieniem głowy. Lekko trącił konia piętami. Vulcan spokojnie, jakby rozumiał sytuację, wkroczył między białe kłębiące się owce. Szedł wolno i delikatnie, nie trącając kopytami plączących mu się pod nogami zwierząt. Mario uśmiechnął się. Z wysokości końskiego grzbietu patrzył na stado, niby na kłębiące się pod nim obłoki. Ech, jak wspaniale byłoby umieć latać! Wzbić się ponad chmury i przelecieć ponad wszelkimi przeszkodami. Nie zważać na niebezpieczeństwa, pozostawione w dole. Lecieć, niby ptak, prosto przed siebie, ponad lasami, rzekami, jeziorami, nie szukając dróg, mostów, ani brodów…

     Rozmarzony przedarł się przez stado, pozdrowiwszy pasterza i wkrótce, już bez żadnych przygód, dotarł do Cesarskiego Mostu. Zadzwoniły kopyta po kamiennym bruku. Nie minął czas, potrzebny do zjedzenia skromnej wieczerzy, a Mario kroczył już ulicami miasta, w kierunku najbliższej gospody w świątynnej dzielnicy, by kupić sobie coś do jedzenia. Słońce jeszcze wisiało wysoko, gdy wykąpał się w jeziorze i wróciwszy do domku, zabrał się za przygotowywanie kolacji. Wszystkie troski chwilowo od niego odpłynęły. Czuł się szczęśliwy i radosny, sam nie wiedział dlaczego. Po wieczerzy przyszła mu ochota na spacer po mieście. Dotarł do Arboretum i usiadł na pierwszej wolnej ławce. Zamknął oczy i wsłuchał się w odgłosy parku. Przechodniów, rozmawiających o interesach i polityce, dzieci, biegające wokół i nawołujące się wzajemnie, matki, usiłujące je uspokoić i zakochane parki, szepczące sobie miłosne słówka, zawsze popadające w milczenie, gdy mijał je ktoś inny. Wydawało się, że tutaj, w stolicy, Kryzys Otchłani nie istnieje. Ogniste wrota do wulkanicznego piekła zdawały się być daleko stąd. Mieszkańcy, choć świadomi zagrożenia, zdawali się go w ogóle nie zauważać. Miasto trwało w błogim letargu, wciąż żyjąc swoimi sprawami i nie interesując się daedrami, zupełnie jakby wciąż panował cesarz Uriel Septim, a dramatyczne wydarzenia ostatnich miesięcy w ogóle nie miały miejsca.

Cesarskie Miasto. Dzielnica świątynna późną nocą.

     I  takie właśnie Cesarstwo mu się podobało. Nie pragnął innego. Takie właśnie chciał ocalić.

     I poczuł w sobie tę siłę, która miała mu to umożliwić.

    - Tak, Wasza Wysokość – pomyślał o starym cesarzu. – Miałeś słuszność. To było przeznaczenie. Tak po prostu być musiało…

     A po chwili roześmiał się cicho sam do siebie. Przypomniał mu się bowiem paskudny Dunmer, dokuczający mu w więzieniu. Zupełnie o nim zapomniał. I przyszło mu na myśl, że gdy tylko Martin obejmie tron, jeśli Dunmer jeszcze żyje, poprosi o łaskę dla niego. Sam nie wiedział, skąd mu ta myśl przyszła do głowy. Wtedy w więzieniu, miał ochotę skręcić mu kark. Teraz czuł jednak, że wzniósł się ponad to. Zemsta na zabiedzonym więźniu nie tylko nie dałaby mu satysfakcji, ale wręcz zasmuciłaby go. Nawet, gdyby znów miał usłyszeć jego złorzeczenia. Pewnie po prostu roześmiałby mu się w nos, a potem, gdyby to zdarzyło się w tej właśnie chwili, pewnie by go uściskał. Wyobraził sobie minę Dunmera i parsknął śmiechem, przepłaszając tym samym małego, kolorowego ptaszka, skaczącego wdzięcznie obok ławki. A co potem? Wiadomo, kąpiel, bo Dunmer na pewno strasznie cuchnął.

     Tego wieczoru zasypiał spokojnie, przepełniony nadzieją.

*          *           *

     - Może tam?

     Wędrowiec w podróżnym stroju wyciągnął dłoń, wskazując sterczące pazury wygasłych Wrót Otchłani. Towarzyszący mu starszy człowiek uśmiechnął się.

     - Niech będzie – skinął głową. – Tam chociaż kamienie są i jest na czym usiąść.

     Zeszli z traktu i rzucili swoje tobołki pod filarami bramy, która niegdyś, jakieś dwa miesiące temu, iskrzyła się ognistą poświatą. Jeszcze dziś można było w jej pobliżu znaleźć porozrzucane kości daedr, obgryzione przez wilki i górskie lwy, a potem zapewne przez mrówki.

     - Kto by myślał, że te stwory mają kości – mruknął młodszy z podróżnych, podnosząc leżący w trawie gnat. – Prawie jak my. Ale gnat, widziałeś? To musiał być prawdziwy olbrzym.

     Umilkł i porzuciwszy kość w trawie, zabrał się za zbieranie chrustu i co mniejszych kawałków drewna na ognisko. Starszy tymczasem rozłożył na kamieniach podróżne derki i zaczął stawiać trójnóg, z podwieszonym, metalowym garnkiem.

     - Pełno tego – skwitował młodszy, rzucając obok wiązkę chrustu. – Bitwa tu była, że hej. Ale ludzkich nie ma, tylko te od potworów.

     - Ludzkie szczątki zapewne zabrano – westchnął stary. – I pochowano jak należy.

     Po tych słowach młodszy wrócił do zbierania opału, podczas gdy starszy zaczął budować niewielki stosik. Poukładał równo drobne gałązki, na nie trochę większe, na sam spód rzucił garść wysuszonego próchna. A potem zabrał się za szperanie w tobołkach, prychając co chwilę niezadowolony.

     - Masz krzesiwo? – spytał, gdy młodszy wróci z nowym naręczem drewna. – Myślałem, że mam je w tobołku.

     Młodszy sięgnął do pasa i rzucił mu mały, płócienny woreczek, zawierający kawałek pirytu i stalowy pręcik, osadzony w drewnianej rękojeści. Sam wrócił do zbierania. Stary w tym czasie skrzesał ognia, rozdmuchał delikatnie zarzewie i po chwili płomień ogarnął suche gałązki i strzelił wesoło w górę.

     Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy obaj nadziali na patyki po kilka kawałków mięsa i zaczęli opiekać je nad ogniem.

     - Chociaż jeden pożytek z tej całej Otchłani – odezwał się starszy, opierając się wygodnie o gigantyczny pazur, będący niegdyś filarem złowieszczych wrót. – Jest o co oprzeć stare kości.

     Młodszy milczał przez chwilę, zanim odważył się spytać.

     - Wuju, a ty widziałeś te Wrota Otchłani, jak jeszcze się paliły?

     - Widziałem – stary skinął głową, uśmiechając się lekko. – Z daleka, ale widziałem. Wieczorem tak świeciły, że nie dało się nie widzieć. Ale zgasły w nocy.

     - Same zgasły?

     - Głupiś! – huknął w odpowiedzi. – Jak, same? One same nie gasną. Bohater z Kvatch je zamknął. Akurat był w pobliżu.

     - Widziałeś go?

     - Widziałem – skinął głową. – Rankiem ściągnął do miasta, obładowany bronią, co to ją zdobył na daedrach.

     - I co? – zainteresował się młodszy.

     - Co „i co”? – burknął stary.

     - Jak wyglądał?

     Stary wzruszył ramionami.

     - Zwyczajnie. Wojownik w zielonej zbroi, z łukiem i mieczem… Konia miał. Czarnego, jak kurierzy.

     - Prawda, co gadają, że kawał chłopa?

     - No właśnie, nie – stary przygryzł wargę. – Zwyczajny, młody, młodszy od ciebie. Taki mniej więcej wysoki jak ty. Ale musi, znaczny ktoś. Taka zbroja… I taki koń! Pewnie więcej warte niż nasza wieś. Jakiś hrabia, albo i książę. Ale na tarczy żadnego znaku nie miał. Herbu, znaczy.

     Rozejrzał się wokół i spojrzał w niebo, na którym błyszczało już kilka gwiazd.

     - Będzie to padać dzisiaj? – mruknął ni to do siostrzeńca, ni to do samego siebie. – Niby gwiazdy są. Masser pewnie też się zaraz pokaże.

     - Chyba nie – mruknął młodszy, przeczuwając, co jego wuj ma na myśli. – Nie trza stawiać szałasu. Derkę się rozwiesi, jakby co. Starczy.

     - Może i nie trzeba – zgodził się stary. – Zobaczym, jak pierwszy księżyc wzejdzie. Jak będzie wyraźny, znaczy deszczu nie będzie.

     Umilkli obaj. Tylko trzask palonych gałązek zakłócał nocną ciszę. Ptaki stopniowo zamilkły. Gdzieś w oddali rozległo się wycie wilka. Zbyt daleko, by się nim przejmować. Zresztą, wilki bały się ognia i dopóki płonął, wiadomo było, że żaden z nich nie zbliży się do ich obozowiska. Na wszelki wypadek, młodszy dorzucił chrustu. Zapłonęło jeszcze jaśniej. Co jakiś czas unosili głowy, by spojrzeć na wschodnie niebo, gdzie lada chwila miał się pojawić Masser, większy z księżyców. Jednak zanim jego rąbek wychylił się zza wzgórza, usłyszeli na drodze tętent. Dobiegał ze wschodu. Zrazu cichy, ledwo słyszalny, wyraźnie się jednak zbliżał.

     - Strażnik pewnie – odezwał się młodszy z wędrowników, ostrożnie próbując mięsa, nadzianego na koniec patyka.

     Potrząsnął głową i wsadził go z powrotem do ogniska.

     - Kurier raczej – odparł starszy. – Strażnik by tak nie pędził. Oni jeżdżą powoli. Ciężkie zbroje mają. Koń nie dałby rady.

     Odgłos kopyt zbliżał się. Już dudnił na podjeździe na wzgórze, na którym siedzieli i wtedy stracił rytm, jakby jeździec niespodziewanie ściągnął wodze.

     - Ha, zauważył ognisko! – roześmiał się stary. – Zaraz się przekonamy.

     I choć nie obawiał się w tej okolicy zbójów, przesunął wiszący u pasa długi nóż nieco do przodu, by łatwiej było mu go w razie czego dobyć.

     Odgłos kopyt ucichł. Rozległo się za to ciche parskanie. Przez dłuższą chwilę nie działo się zupełnie nic, aż w końcu ni stąd ni zowąd rozległ się zasapany głos.

     - Czynne?

     Obaj podróżni zerwali się z miejsc. Głos dobiegał od strony drogi, ale nikogo nie widzieli. Brzmiał jakby pytał ktoś silny, ale wyraźnie zmęczony.

     - Co? – spytał starszy, rozglądając się ze zdumieniem.

     - Wrota… - odezwał się głos. – Czynne?

     - Wrota Otchłani? – spytał stary. – Nie, nieczynne… Już od dawna…

     - Tylko my ognisko rozpalilim – dodał młodszy, próbując wzrokiem przebić mrok.

Jedne z licznych wygasłych wrót Otchłani na terenie Cyrodiil

     Postać w zielonej zbroi zmaterializowała się przed nimi, jakby wyrosła spod ziemi. Nie było – jest! Wojownik średniego wzrostu, zakuty w płytową, przykurzoną nieco zbroję, dzierżył w dłoni masywny łuk, o dziwnym, nieziemskim kształcie. Strzała leżała na cięciwie, ale ta nie była napięta.

     Obaj wędrowcy poczuli lęk.

     Tymczasem tajemnicza postać pokręciła głową i opuściła broń. Łuk powędrował na ramię, strzała wróciła do kołczana. Wojownik odpiął hełm i zdjął go, przecierając spocone czoło. Czarne, falujące włosy rozsypały się, okalając twarz młodą i urodziwą. Była to jednak twarz wychudzona i wymizerowana, a ciemne oczy patrzyły z wyrazem rezygnacji, jak u kogoś zmęczonego do granic wytrzymałości.

     Nieznajomy zamrugał kilkakrotnie, jakby chciał rozgonić mroczki, pojawiające mu się przed oczami.

     - Wszystko mi się już miesza – westchnął tonem skargi. – Widzę ogień w bramie Otchłani… Myślałem, że czynne. Wybaczcie. Nie chciałem nikogo przestraszyć.

     - Nie, my tylko – młodszy urwał, wykonując nieokreślony gest ręką. – Znaczy, przy ogniu bezpieczniej. I jest jak strawę podgrzać.

     - Może miodu łykniecie, panie rycerzu? – odezwał się starszy, sięgając po pękatą flaszkę. – Boście zdrożeni, jak widzę.

     Wojownik zawahał się, ale podszedł i przyjął poczęstunek. Pociągnął długi łyk i otarłszy usta, zwrócił butelkę, z podziękowaniem skinąwszy głową.

     - Dzięki, już mi lepiej – szepnął.

     - Czyście chorzy, panie? – spytał starszy z wędrowców. – Mamy tu zioła, możemy zaparzyć. A i czosnek się znajdzie…

     - Bogowie niech wam odpłacą za życzliwość – uśmiechnął się nieznajomy. – Ale nic mi nie jest. Jestem tylko zmęczony. Potwornie zmęczony.

     - Siednijcie, panie, przy ognisku – zaproponował stary. – Odpocznijcie.

     - Dziękuję, ale dziś jeszcze muszę być w Skingrad. Bywajcie.

     - Bywaj, panie – odezwały się dwa głosy jednocześnie.

     Wojownik zniknął między zaroślami, po czym rozległo się ciche parskanie i po chwili podkowy znów zadudniły na drodze. Kilka nieregularnych stuków, po czym ułożyły się w regularny rytm. Koń ruszył galopem. Odgłos kopyt oddalał się i wkrótce ucichł zupełnie. Znów nastała cisza.

     - Wuju – odezwał się młodszy nieśmiałym tonem. – Czy to możliwe, żeby to był Bohater z Kvatch?

     Stary nie odpowiedział od razu. Potarł najpierw kilkakrotnie brodę, zanim niepewnie wzruszył ramionami.

     - Czy ja wiem? Ciemno było. Ale wyglądał jak on. Zbroję miał taką samą.

     Po czym spojrzał w niebo i pokręcił głową.

     - Nie – pokręcił głową. – Na pewno nie będzie padać…


2 komentarze:

  1. Się narobiło - byle ognisko a biedak myśli, że to kolejne Wrota Otchłani.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo mi się podobał ten fragment z punktu widzenia konia. A ten ostatni, spotkanie z tymi dwoma przy wygasłych wrotach - Coś wspaniałego! :)

    OdpowiedzUsuń