Rozdział XXXVII

      Właścicielka gospody nie wzięła grosza za nocleg, ani kolację. Mario, zmęczony po wyprawie, najedzony i wykąpany, z zadowoleniem zasypiał w świeżej pościeli. W uszach brzmiały mu jeszcze okrzyki na jego cześć, ale jeszcze większą otuchą napawały go słowa hrabiny Valgi. Nie tylko serdecznie mu podziękowała. Obiecała mu, że po tym, co zrobił dla jej miasta, pomoc dla Brumy jest jej obowiązkiem i wyśle ją niezwłocznie. Zadanie, które nałożyli na niego Jauffre i hrabina Carvain, zostało wykonane. Na razie tylko jedno, ale dobre i to. 

     Spał smacznie, ale obudził się wcześnie. Było jeszcze ciemno, ale on czuł się już wypoczęty, więc uznał, że nie ma co dłużej wylegiwać się w łóżku. Nie był jeszcze głodny, toteż zamiast śniadania, poprosił o suchy prowiant na drogę. Ledwo niebo pojaśniało na wschodzie, a Vulcan już dzwonił podkowami po ubitej drodze. Na razie kierowali się ku Cesarskiemu Miastu, ale Mario nie miał zamiaru odwiedzać stolicy. Chciał tylko dojechać do obwodnicy, okrążającej całe jezioro Rumare, wraz z wyspą, na której leżało Cesarskie Miasto. Tam skręciłby w lewo, na wschód, przejechałby północną częścią obwodnicy i odbił do Cheydinhal, najbardziej na wschód wysuniętego miasta w całym Cyrodiil. Wyjechawszy tak wcześnie, miał dużą szansę być na miejscu jeszcze dziś wieczorem. Z innym koniem nie dałby rady, ale Vulcan znowu wpadł w szał i pędził jak zwariowany.

     Oczywiście, z planów nic nie wyszło, a wszystko przez to, że znów ujrzał w głuszy kolejny portal do dziedziny Mehrunesa Dagona. Poradził sobie, jak zwykle, ale o dotarciu do Cheydinhal za dnia nie miał nawet co marzyć. Przenocował w przydrożnym szynku, pamiętającym zapewne lepsze czasy. Mimo to, podobał mu się. Przypomniały mu się włóczęgi ze Starym Myśliwym, podczas których nocowali najczęściej w takich właśnie miejscach, o ile w ogóle mieli szczęście nocować pod dachem. Zasypiając, westchnął ciężko. Zatęsknił przez chwilę za tamtym spokojem i beztroską. To było życie! Choć często nie miał co na siebie włożyć, a jadł zwykle to, co udało mu się upolować. Ale był wolny. Szedł, dokąd chciał i kiedy chciał. Sam dysponował swoim czasem. I, co najważniejsze, nie dźwigał na barkach tej troski o los Cesarstwa.

     I ze zdziwieniem stwierdził, że gdyby znów stał się wolny, nie wiedziałby, co ma ze sobą zrobić. Polować już właściwie nie musiał. Daedryczne trofea dały mu spory majątek. W jego małym i niepozornym domku stała ciężka, okuta skrzynia, pełna wszelakiego dobra. Nikt nie wpadłby na to, że za odrapanymi drzwiami domu, mieściły się prawdziwe bogactwa: daedryczna broń, zaklęte kamienie pieczęci, mieszki ze złotem i papierowe teczki z cesarskimi asygnatami. A same drzwi, choć wyglądały jakby wyrwać je mógł nawet silniejszy przeciąg, w rzeczywistości były mocne i pewnie osadzone w futrynie. Pieniędzy i zaszczytów wciąż mu przybywało. Co zrobi, gdy to wszystko się skończy? Może zacznie penetrować ayleidzkie ruiny? Nie dla zarobku, ale tak zwyczajnie, dla zaspokojenia własnej ciekawości. A może wyruszy w daleką podróż, do Morrowind, albo Skyrim i zwiedzi dwemerskie podziemia? Od chwili, gdy ujrzał uniwersyteckie planetarium, zapragnął ujrzeć na własne oczy pozostałości po dawno wymarłym plemieniu Dwemerów. Podobno do dziś można w nich znaleźć działające mechanizmy.

     Jednego był pewien – pragnął z całego serca, by ten Kryzys Otchłani już się skończył. Żeby Martin zasiadł na tronie, żeby rozpalił Smocze Ognie, żeby wszystko było tak jak dawniej.

     Zasnął na pryczy, pokrytej słomą, rozmyślając o spokojnych czasach, jakich miał nadzieję dożyć. A rankiem, nie czekając na stajennego, sam osiodłał konia i wyruszył do Cheydinhal. I w miarę, jak zbliżał się do miasta, czuł że znowu Mehrunes Dagon pokrzyżował mu plany. Niebo znów zaciągnęło się chmurami i zabarwiło na czerwono. Ponaglił konia, choć właściwie było to niepotrzebne. Vulcan i bez tego wiedział, co ma robić.

     Pod zachodnia bramą, od strony stajni, było prawie  pusto. Kilkoro stajennych próbowało opanować niespokojne stado koni, a pod samą bramą stało dwóch strażników. Nerwowych, jak się okazało, gdy tylko podjechał bliżej.

     - Stój! Miasto zamknięte! – odezwał się pierwszy z nich, groźnym gestem dotykając rękojeści miecza.

     - Oszalałeś? – Mario zeskoczył z siodła i zarzucił wodze na kark Vulcana. – Jak to, zamknięte? Co się dzieje?

     - Rozkaz hrabiego! – odrzekł drugi. – Pod murami otworzyły się Wrota Otchłani. Mamy rozkaz bronić zachodniej bramy.

     - Przed ludźmi? – huknął Mario. – Macie bronić przed daedrami! A ludziom chyba macie umożliwić schronienie się w mieście, czy nie tak?

     - Ja tam nie wiem – odrzekł nerwowo strażnik. – Rozkaz to rozkaz.

     - Zejdź mi z drogi! – syknął Mario. – Nie zrozumiałeś rozkazu. Muszę widzieć się z hrabią, a ty mi w tym nie przeszkodzisz.

     Strażnik pobladł, ale nie miał zamiaru ustąpić.

     - Panie, nie każcie mi dobywać miecza – odezwał się w panice. – Nie chcę wam zrobić krzywdy!

     - Nie zdołasz – Mario odepchnął go i spróbował pchnąć skrzydło bramy.

     Była zamknięta.

     - Nie ma przejścia, panie – strażnik nieco zhardział, ale nie na tyle, by przestał drżeć mu głos. – Mówiłem, rozkaz.

     Mario westchnął przeciągle.

     - Słuchaj no – przybrał najbardziej ponury wyraz twarzy, jaki potrafił. – Przybywam z ważnymi wieściami do hrabiego i uwierz mi, będzie na ciebie wściekły, jeśli ich nie dostanie na czas. Bo to wieści o tym, jak pokonać daedry. Więc rusz się i otwórz tę cholerną bramę, zanim sam ci odbiorę klucze! Wyglądam na daedrę?

     - On ma rację – poparł go nieśmiało drugi strażnik. – Otwórz bramę. Przecież po to są te mury, żeby ludzie mogli się w nich schronić.

     - Ale rozkaz…

     - Biorę to na siebie – warknął Mario.

     Strażnik wciąż nie wydawał się przekonany, ale chwycił żelazny klucz i z wahaniem wsunął go do dziurki. Szczęknął zamek i brama uchyliła się lekko. Mario, nie czekając aż gamoń się rozmyśli, wsunął się w szparę i czym prędzej pobiegł w stronę zamku.

     Hrabia Andel Indarys był Dunmerem. Ot, mimowolny dowód na równość ras w stołecznej prowincji. Pochodził z zaprzyjaźnionego z mieszkańcami Cyrodiil rodu Hlaalu, o czym niedawno poinformował go Martin, z tajemniczym uśmieszkiem na ustach.

     - To krewny twojej Falanu…

     Mario parsknął wtedy tylko rozdrażniony. Jakiej „jego” Falanu? Przecież nic ich nie łączyło. Przeciwnie, właśnie dotarło do niego, z jak wysokiego rodu pochodzi alchemiczka ze Skingrad. I musiał przyznać, że serce lekko go wtedy zakłuło, gdy o tym pomyślał. Tym cieplej jednak spoglądał na surową twarz hrabiego Indarysa, który na wstępie otaksował go swymi czerwono-czarnymi oczami, zdawałoby się, przenikając go wzrokiem na wskroś. Sprawiał wrażenie władcy silnego i zdecydowanego.

     Jednak gdy Mario wyłuszczył mu prośbę hrabiny Carvain, parsknął tylko zniecierpliwiony.

     - Czy wiesz, co się dzieje pod murami miasta? – spytał ostrym tonem.

     - To samo, co pod Brumą, a ostatnio również pod Chorrol – odparł Mario. – Otworzyła się Brama Otchłani i wyłażą z niej daedry. Starzy znajomi…

     - Właśnie! – wpadł mu w słowo hrabia. – Atakują nas potwory. I w takiej sytuacji mam osłabić garnizon i wysłać pomoc do Brumy? Chyba żartujesz!

     - Bramą Otchłani sam się zajmę – oświadczył. – Zamknąłem ich już wiele. – Nie mówię tego, by się chwalić, ale abyś miał, panie, jasność sytuacji. Teraz nie ma czasu na dłuższe wyjaśnienia. Ale gdy wrócę, muszę cię prosić o posłuchanie.

     Andel Indarys przez chwilę wpatrywał się w niego uważnie.

     - Chyba wiem, kim jesteś – odezwał się ostrożnie. – Słyszałem opowieści o wojowniku w zielonej zbroi, który zamyka Bramy Otchłani. Bohater z Kvatch…

     - Tak mnie zwą – odrzekł Mario. – Gdzie ta brama? Lepiej będzie, jeśli sam pokażę ci, kim jestem. I dobrze byłoby, żeby ktoś poszedł za mną. Pokazałbym mu, jak ją zamknąć, na wypadek, gdyby to się powtórzyło.

     - Już poszedł – westchnął hrabia. – Mój syn Farwil, z grupką Rycerzy Ciernia, udał się tam wczoraj i dotąd nie wrócił.

     Podniósł na niego wzrok. Tym razem jednak nie patrzył na niego dumny władca, ale stroskany ojciec. Przemiana zaszła w nim w jednej chwili, gdy tylko wymówił imię swego syna.

     - Postąpił lekkomyślnie – Mario pokręcił głową. – Jeśli nie wie, jak zamknąć wrota, tylko niepotrzebnie się naraża.

     - Postąpił, jak postąpić należało – odparł hrabia. – Miał schować się za plecami swych poddanych? Ty byś tak zrobił?

     - Nie – odrzekł Mario. – Ale ja wiem, co trzeba robić, a on nie.

     - Zawsze wiedziałeś?

     Mario przygryzł wargę. Hrabia miał rację. Przecież wtedy, w Kvatch, nie miał pojęcia, co należy zrobić. A jednak wszedł w ogniste wrota. Po prostu, bo tak należało. Poczuł nagle wielki szacunek dla młodego rycerza.

     - Może potrzebować pomocy – stwierdził krótko. – Wybacz, panie, czas nagli.

     - Wybaczyć? – westchnął hrabia. – Jeśli jeszcze żyje sprowadź go tu, a nie odmówię ci niczego. Proszę. Pomóż mu, bo sam nie da rady. Jest młody i zapalczywy, często arogancki i nieznośny, ale odważny, jak na potomka rodu Hlaalu przystało.

     Mario skłonił się tylko, po czym szybkim krokiem skierował się do wyjścia. Już na zewnątrz popytał strażników i dowiedział się, że Brama Otchłani otworzyła się na północ od zachodniej bramy. Niewiele czasu minęło, aż znalazł się przy ognistych wrotach, otoczonych przez grupę strażników.

     - Młody hrabia tam wszedł – poinformował go jeden z nich. – I czterech innych Rycerzy Ciernia.

     - Rycerzy Ciernia?

     - Tak się nazywają – odrzekł strażnik. – To najdzielniejsi ludzie w Cheydinhal. Jeśli oni nie dadzą rady, nikt nie da.

     - Ale pewnie już nie żyją – dodał drżącym głosem drugi. – Gdyby żyli, to już by wyszli.

     - A coś innego wyszło z tej bramy? – spytał Mario.

     - Najpierw tak – strażnik wskazał na truchło daedrota, leżące pod drzewem. – Wylazły z niego jakieś potwory. Rycerze ubili. A potem weszli do środka. Od tamtego czasu nic nie wylazło. Oni też.

     - Czyli wciąż jest nadzieja, że żyją – mruknął Mario. – Odsuń się.

     I przy tych słowach, jak gdyby nigdy nic, zniknął w Otchłani.

     - Szaleniec… - szepnął strażnik.

     - Albo równie odważny, jak Farwil – dodał drugi.

     Mario nie słyszał tej rozmowy, bowiem był już po drugiej stronie. Czym prędzej nałożył Pierścień Khajitów i sięgnął po łuk, po czym rozejrzał się uważnie. Tego obszaru Otchłani nie znał, aczkolwiek i bez tego wiedział, w którą stronę się kierować. W oddali ujrzał wielką wieżę i obok mniejszą, połączoną z nią szerokim mostem. Ruszył w tamtą stronę.

Otchłań. Zwalony most. Na pierwszym planie widać kępkę krwistej trawy, która jest cennym składnikiem alchemicznym

     Po drodze napotkał kilka trucheł ubitych daedr i, niestety, również zwłoki dwóch rycerzy, w stalowych zbrojach. Żaden z nich nie był jednak Dunmerem, więc wciąż istniała niewielka szansa, że młody wicehrabia wciąż żyje.

     Wokół było pusto. Rycerze Ciernia dobrze się sprawili, oczyszczając okolice wrót. Zostawili też wyraźne ślady stóp. Nie pozostało mu nic innego, jak iść tymi śladami, wciąż rozglądając się dookoła. Jednakże zaklęte rękawice nie pokazały mu niczyjej obecności.

     Ślady doprowadziły go do zawalonego mostu i tu stały się chaotyczne. Dla tak doświadczonego tropiciela jak on zagadka była dziecinnie łatwa: nie wiedzieli dokąd mają pójść. Pokręcili się po okolicy, a potem poszli w stronę góry, z której wyrastała wieża. Słusznie, on postąpiłby tak samo! U podnóża gór znów ślady zdradzały niepewność rycerzy. Poszedł wzdłuż nich i trafił na bramę, prowadzącą do jaskini. Ostrożnie zagłębił się w kamienny labirynt.

     Tu już nie było tak pusto. W jednej z jaskiń ujrzał poświatę, składającą się w sylwetkę daedrota. Prowadził do niej dość długi, prosty korytarz. Wystarczyło, by posłać mu trzy strzały, które zgasiły magiczną poświatę, zanim potwór dotarł do połowy chodnika. Mario z niejakim trudem przecisnął się obok truchła, zalegającego w przejściu i ze strzałą na cięciwie, ostrożnie poszedł dalej. Tam napotkał jeszcze jedną poświatę, ale w bocznej komnacie, do której nie było potrzeby się zagłębiać. Po kształcie poznał, że to pajęczyca. A przed sobą ujrzał drzwi do innej części jaskiń.

     Tu było nieco chłodniej, co przyjął z ulgą, bowiem duchota panująca w tutejszych jaskiniach strasznie go męczyła. Po pewnym czasie natknął się na zwłoki. Bliżej niego, na plecach, z rozłożonymi ramionami leżał martwy Xivilai, z poharataną piersią. Nieco dalej, również na plecach, spoczywały zwłoki rycerza w stalowej zbroi, pod którą zasechł strumień krwi. Jego kirys był przedziurawiony na wylot. Potężny cios musiał dosięgnąć serca. Rycerz nie miał hełmu, a jego oczy były zamknięte, zaś ręce złożone na piersi i zaplątane srebrnym łańcuchem od medalionu. Między splecione dłonie ktoś wsunął mu rękojeść miecza. Kto, nietrudno zgadnąć. Przynajmniej ktoś, kto był w stanie to zrobić. A zatem ten ktoś przeżył. Twarz rycerza spoczywała w cieniu, więc Mario nie widział jej dokładnie. Z wahaniem ściągnął rękawicę i wymacał jego ucho. Małe, ludzkie, nie elfie. Zatem znów nie był to Farwil.

     - Jeśli w takim tempie traci ludzi, nie dojdzie ani do połowy drogi – pomyślał.

     Z pięciu rycerzy zostało tylko dwóch. Mario ruszył zdecydowanym krokiem przed siebie. Napotkał jeszcze truchło pajęczycy, a w oddali zamajaczył mu atronach burzy. Tego jednak zdołał ominąć bocznym korytarzem. Wkrótce znalazł drzwi, prowadzące na zewnątrz i odetchnął powietrzem, które po duchocie jaskiń wydało mu się świeże i odżywcze, choć wcale takie nie było. Znalazł się na serpentynie, wiodącej wzdłuż zbocza góry. Ostrożnie ruszył dalej, uważnie wypatrując przeciwników.

     Ale tych prawie nie było. Ślady na ziemi pokazywały kilkakrotnie miejsca, w których odbyła się walka, ale zamiast trucheł daedr, widać było tam jedynie rozsypane sole pustki – szczątki atronacha burzy. W międzyczasie znów znalazł się w jaskiniach, a potem znowu na serpentynie. Zaszedł dość daleko, zanim wreszcie ujrzał purpurową poświatę Wykrycia Życia.

     Dwie żywe istoty znajdowały się za niewielkim wzgórzem, na kamiennej ścieżce. Zbliżył się do niech z łukiem, gotowym do strzału, ale natychmiast go opuścił, ujrzawszy dwie postacie w stalowych zbrojach. Nareszcie ich znalazł!

     Zdjął z palca pierścień i pewnym krokiem podszedł do rycerzy. Ci nie od razu go dostrzegli, ale gdy tylko go zauważyli, zerwali się na równe nogi.

     - Człowiek! – zawołał jeden z nich, o jasnej czuprynie. 

     - Na wasze szczęście – odpowiedział Mario, podchodząc bliżej.

     Zmierzyli się wzajemnie wzrokiem. Obaj rycerze byli wysocy i smukli. Obaj młodzi, choć trudno było porównać ich wiek, bowiem jeden był człowiekiem, drugi elfem. Obaj też mieli w sobie coś królewskiego, co do tej pory zauważył tylko u Martina. I to pomimo, że wygląd prezentowali raczej mizerny. Brudni, spoceni, a ich zbroje już dawno straciły pierwotny blask. Były poobijane i pełne rys, gdzieniegdzie oblepione krwistym błotem. Jeden z nich wyglądał na Norda. Drugi, długowłosy, był Dunmerem. Mimo rozpaczliwej sytuacji, spojrzenie jego pozostało dumne i pewne siebie. Drugi wydał mu się zrezygnowany i pełen wątpliwości.

     Przedstawili się sobie, aczkolwiek Mario nie dosłyszał imienia Norda. Głupio mu było mu pytać po raz drugi.

     - Czy przysyła cię mój ojciec – spytał Farwil. – Jako przewodnika?

     - Niezupełnie – Mario pokręcił głową. – Znalazłbym się tutaj niezależnie od ciebie. Dostałem rozkaz, by zamykać każdą napotkaną Bramę Otchłani. Rozkaz od, wybacz zuchwałość, kogoś znacznie wyżej postawionego niż hrabia Indarys.

     - Któż to taki? – Farwil wydął dolną wargę.

     - Tobie mogę powiedzieć – odrzekł Mario. – Od arcymistrza Ostrzy. A także spełniam tym samym prośbę prawowitego następcy tronu. I nie, nie postradałem zmysłów. Jest jeszcze jeden Septim, ale nie pytaj mnie gdzie, bo nie powiem ci nawet na torturach.

     Rycerze spojrzeli po sobie.

     - Dotarły do nas plotki o nikomu nieznanym potomku cesarza Uriela Septima – mruknął Farwil. – Wątpliwości mamy jedynie co do jego rzeczywistego pochodzenia. Ale mam nadzieję, że wkrótce się to wyjaśni i nie do mnie to należy. O tobie też słyszeliśmy.

     - Jesteś Bohaterem z Kvatch, prawda? – spytał Nord.

     - Tak mnie nazywają – Mario skinął głową.

     Farwil zmarszczył nos.

     - Kimkolwiek jesteś – odezwał się – widzę, że stoimy po tej samej stronie. Witaj zatem w drużynie. Mam nadzieję, że pomożesz nam zamknąć tę bramę.

     - I tak, i nie – uśmiechnął się Mario. – Oczywiście, przybyłem tu, by ją zamknąć i w tym sensie wam pomogę. Ale nie oddaję się pod twoją komendę, wicehrabio. Mam nadzieję, że to zrozumiesz. To ja jestem tym, który wie co robić, a co ważniejsze, wie jak. Zmuszony jestem prosić, abyście obaj postępowali według moich… wskazówek.

     Farwil zacisnął zęby. Niewyraźny grymas na chwilę zniekształcił jego regularne oblicze. Mario, przyglądając mu się ciekawie, musiał przyznać, że istotnie podobny jest do Falanu. Kształt policzków i zarys oczu mieli niemal identyczny. Oboje też nosili długie włosy, przez co ich elfie uszy nie były widoczne, co nadawało im znacznie bardziej ludzki wygląd.

     W tym momencie jednak twarz Farwila nie przypominała łagodnej buzi Falanu. Była wykrzywiona w nieprzyjemnym grymasie.

     - Gdyby ktoś inny odezwał się do mnie tymi słowy, byłyby to ostatnie jego słowa – syknął, z trudem ukrywając wściekłość. – Nie prosiłem o twoją pomoc i jeśli nie chcesz pójść razem z nami, obejdziemy się bez niej.

     - Niepotrzebne nerwy – Mario wzruszył ramionami. – Jak sam zauważyłeś, jesteśmy po tej samej stronie. Nie warto unosić się dumą. Tak się po prostu złożyło, że mam spore doświadczenie w tych sprawach i lekkomyślnością z waszej strony byłoby z tego nie skorzystać. Tu nie chodzi o wyścigi po chwałę, tylko o wykonanie zadania. A naszym zadaniem jest zamknięcie bramy Otchłani. Wiem jak to zrobić i zrobię to. A wy, no cóż, możecie iść ze mną i pomóc mi w potrzebie, albo obrazić się na mnie i zostać tu, gdzie jesteście. Tylko w takim przypadku prawdopodobnie zostaniecie tu już na zawsze, bo gdy brama zostanie zamknięta, nie będzie którędy wrócić do Mundus.

     - Nie sądzisz chyba, że boimy się śmierci – prychnął Farwil, wydymając wargę.

     - Sam fakt, że weszliście tutaj świadczy o tym, że się nie boicie – przyznał Mario polubownym tonem. – Tym bardziej nalegam, żebyście poszli ze mną. Tak będzie lepiej i to z kilku powodów.

     - Wymień choć jeden…

     Mario westchnął przeciągle.

     - Po pierwsze – zaczął – dwóch wartościowych wojowników zostanie przy życiu, a w tej wojnie każdy miecz się liczy. Zwłaszcza taki miecz – dodał po chwili, licząc że dumny wicehrabia łatwiej przełknie jego słowa. – Po drugie, obiecałem hrabiemu Indarysowi, że cię odnajdę i sprowadzę z powrotem. Nie mogę uzależniać zamknięcia bramy Otchłani od tej obietnicy i zrobię to tak czy tak, ale przyznam, że byłoby mi miło jej dotrzymać. Po trzecie, macie okazję nauczyć się, jak należy zamykać Wrota Otchłani. Nie wiadomo, ile jeszcze się ich otworzy. Ta umiejętność, zwłaszcza u ludzi tak odważnych, jest nie do przecenienia. Dzięki temu następną bramę Otchłani będziecie mogli zamknąć sami, już bez niczyjej pomocy. Po czwarte wreszcie, wciąż jesteśmy daleko od celu, a przed nami jeszcze wielu przeciwników. Wasze miecze bardzo się wtedy przydadzą. No i najważniejsze. Jestem w posiadaniu kilku magicznych przedmiotów, które ułatwiają mi zadanie. Mam karwasze, pokazujące mi żywe istoty i pierścień, który sprawia, że sam staję się niewidoczny. Jak widzisz, jestem do tej misji doskonale przygotowany. Ze mną macie większą szansę. Ginąc w tym miejscu, nie uratujecie miasta.

     W miarę jego przemowy, grymas na obliczu Farwila zmieniał charakter. Nie był już wściekły, raczej zamyślony i nieco zdezorientowany. Zapewne w duchu przyznawał rację wojownikowi w zielonej zbroi, choć duma wciąż nie pozwalała mu tego okazać.

     - Wspomniałeś o arcymistrzu Ostrzy – odezwał się jeszcze, znacznie jednak łagodniejszym tonem – Przypadkiem go znam. Powiedz, jak się nazywa.

     - Jauffre, oczywiście – uśmiechnął się Mario. – Jest chudy, wysoki, łysy i bywa gderliwy. Co jeszcze chcesz wiedzieć?

     Farwil uśmiechnął się pod wąsem.

     - Znasz go… Jesteś członkiem Ostrzy?

     - Bratem rycerzem – odparł Mario. – Tak się to u nas nazywa.

     Rycerze porozumieli się wzrokiem.

     - To zmienia postać rzeczy – odezwał się Farwil. – Jesteś zatem doborowym żołnierzem, a zarazem, jakiekolwiek jest twoje pochodzenie, podniesiono cię do rycerskiego stanu. Oddanie ci dowództwa nie będzie dla żadnego z nas ujmą.

     - Też tak sądzę – Mario skinął głową. – Choć dowództwo to za wiele powiedziane. Wystarczy, jeśli posłuchacie moich rad. Zresztą, skończy się ono, gdy tylko zamkniemy Wrota Otchłani.

     - A zatem? – spytał Nord. – Co robimy?

     Mario uśmiechnął się i przyciszonym głosem zaczął wydawać instrukcje. Po chwili zgodnie ruszyli w kierunku majaczącego w oddali mostu. Mario z przodu, prawie niewidoczny, dwaj rycerze za nim.

     Początkowo taktyka przynosiła znakomite efekty. Mario położył z daleka dwóch daedrycznych strażników, i tylko jeden Markynaz zdołał wyjść cało. Chwilowo. Nie zauważył Maria i uderzył na rycerzy, którzy dosłownie roznieśli go na mieczach, gdy tylko za bardzo się zbliżył. Tak zdarzyło się kilkakrotnie. Niestety, Nord poległ u samego podnóża wieży, przeszyty strzałą innego dremory. Mario zastrzelił go sekundę później, ale nie pomogło to ich towarzyszowi. Więcej przeciwników w pobliżu nie było.

     Z troską pochylili się obaj nad ciałem towarzysza. Farwil przez chwilę był zdruzgotany śmiercią przyjaciela. Ale nie pozwolił, by rozpacz wzięła górę. Szybko jego twarz przybrała wyraz zaciętości. Pożegnał go szeptem, w kilku żołnierskich słowach i przysiągł pomstę. Zamknął mu oczy, po czym zdjął mu z szyi medalion na grubym, srebrnym łańcuchu. Musiał to być jakiś znak Rycerzy Ciernia, bowiem na jego szyi widniał taki sam naszyjnik. Położył miecz na piersiach towarzysza, ostrzem ku nogom, po czym jego prawą dłoń umieścił na rękojeści, oplatając srebrnym łańcuchem, aby się nie zsunęła.

     - Zostaliśmy tylko my dwaj – westchnął.

     Wstał i zerknął ku wieży.

     - Biada wam daedry – syknął. – Zapłacicie za to.

     Przez to wszystko o mało obaj nie zginęli. Farwil bowiem, wściekły na daedry, zaniechał skradania i wszedł do wieży wyprostowany i dumny, z mieczem w dłoni. I natychmiast rzucił się na najbliższego dremorę. Mario, nie mógł użyć łuku. Dobył więc miecza i dołączył do walki. Strażników na parterze było dwóch. Zabili obu, ale obaj wyszli z tego mocno pokiereszowani. Minęła dłuższa chwila, zanim zaleczyli sobie rany na tyle, by móc iść dalej. Przy czym Farwil znów ani myślał się skradać. Mario zaczął żałować, że wziął go ze sobą. Młody wicehrabia najwyraźniej uparł się zginąć w Otchłani, a przy okazji zgubić również jego. Musiał użyć całego swego daru przekonywania, żeby Farwil jako tako się opanował.

 

Jedna z komnat w Wieży Pieczęci

   - To się wciąż może udać – szeptał potrząsając elfem. – Tylko zróbmy to jak należy. Tak jak niedawno pod Brumą. Tam też było nas więcej i się udało. Ale kapitan Burd posłuchał moich rad! Ty też mnie posłuchaj! Chcesz żeby ich śmierć poszła na marne?

     - Burd, dlaczego to nie ty mi dzisiaj towarzyszysz? – pomyślał z bólem. – Tylko jakiś narwany szczeniak z przerostem ambicji…

     Ruszyli pod górę. W kolejnej komnacie przyszło mu znów zatęsknić za rozsądnym oficerem z Brumy. Po tym starciu jednak Farwil chyba nieco ochłonął, bo dalej zaczął zachowywać się zupełnie poprawnie. Próbował się skradać, ale niezbyt dobrze mu to wychodziło. W dodatku jego stalowa zbroja chrzęściła przy każdym ruchu. Mario musiał wyprzedzić go o kilkanaście kroków, żeby zachować bezpieczny dystans.

     Na szczyt dotarli bez przygód, jeśli nie liczyć kilku ustrzelonych z daleka strażników Otchłani. Dopiero tam musieli dobyć mieczy, ale poradzili sobie na tyle, że żaden z nich nie odniósł nowych ran. Mimo powagi sytuacji i rozpaczy Farwila po stracie przyjaciół, posłali sobie nawzajem uśmiech zadowolenia i uścisnęli ręce.

     - Teraz najważniejsze – wysapał Mario. – Zaraz pokażę ci, jak zamknąć Wrota Otchłani. Ale najpierw poszukamy łupów.

     - Czego? – zdumiał się Farwil.

     - Dremory mają świetną broń – odparł Mario. – I zbroje. Przyda się ludziom w ostatecznej rozgrywce, no nie?

     Farwil w pierwszym odruchu skrzywił się, ale przyznał mu rację. Broń i zbroja pokonanego przeciwnika, zgodnie z prawem rycerskim należały do tego, kto go pokonał. Farwil nie widział w tym żadnego sprzeniewierzenia się rycerskiemu kodeksowi, uważał jedynie, że gromadzenie łupów nie przystoi synowi hrabiego. Argumentacja Maria jednak trafiła mu do przekonania. Może i był lekkomyślny, ale na pewno nie głupi. Zgromadzili na szczycie kilka sztuk broni i całą, kompletną zbroję dremory. Po czym Mario sięgnął po Kamień Pieczęci.

Kamień pieczęci, lewitujący na promieniu światła

     - Co się dzieje? – zapytał zaniepokojony Farwil, gdy wieża zaczęła chwiać się w posadach.

     - Zobaczysz – Mario błysnął zębami. – Nie ma się czego bać.

     - Skoro tak mówisz – Farwil był zadziwiająco opanowany. – Pożyjemy, zobaczymy…


4 komentarze:

  1. Najgorzej to na takiego narwańca trafić. Dobrze, że potrząsanie pomogło, bo by było niefajnie.
    No to drugie miasto obronione, kolejny sojusznik pozyskany. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wygląda na to, że dzień bez zamknięcia Wrót Otchłani to dzień stracony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ba, żeby mu ta Otchłań dała choć trochę odpocząć. Bywały dni, gdy na jednych się nie kończyło.

      Usuń