Rozdział XLIII

    Tak jak przypuszczał, wszystko poszło utartym torem. Hrabina Carvain miała świetny pomysł, z poselstwem wysyłając właśnie jego, a Mehrunes Dagon nieświadomie pomagał mu tylko w tym zadaniu, otwierając swoje portale właśnie w tych miastach, które odwiedzał. Więcej niż pewne, że chciał na niego zastawić pułapkę, ale nie poznał jeszcze sposobu, w jaki udawało mu się dotąd wygrywać. Mario z wdzięcznością pomyślał o Meridii. To jej dar sprawiał, że był nie do wykrycia. A żaden z wrogów, którym udało się go odkryć, nie przeżył, aby zdać relację swemu panu. Otucha wstąpiła mu do serca na myśl, że nie wszystkie daedryczne książęta są złe. Uśmiechnął się też na wspomnienie obietnicy hrabiego Terentiusa, który przysiągł pomoc dla Brumy.

     Jednakże zadowolenie nie było pełne. Po rozmowie z hrabią znów nabrał wątpliwości. Regulus Terentius był niemal pewien, że w Kryzysie Otchłani maczał palce kanclerz Ocato. Posądzał go też o zamach na cesarza.

     - Komu innemu przyniosło to korzyść? – prychnął. – Zawsze najbardziej podejrzany jest ten, któremu dane wydarzenie pomogło. A kanclerz ma teraz władzę niemal cesarską. Tyle że nie nosi korony.

     Pochylił się ku niemu i zniżył głos.

     - Chcesz znać moje zdanie? To także tylko kwestia czasu. Już niedługo kanclerz, w obliczu upadku dynastii Septimów, koronuje się na cesarza. Szczerze mówiąc, sam nie wiem, dlaczego z tym zwleka. Prawdopodobnie pragnie oswoić z tą myślą przedstawicieli innych wysokich rodów. I ma spore szanse, by ich przekonać.

     Było to dokuczliwe uczucie. Jak uwierający w bucie kamyk, jak pyłek w oku, którego nie daje się wyciągnąć. Ale dopóki Mario mógł działać, dopóty skupiał się na swoim zadaniu. A to było jasne: zdobyć jak największą pomoc dla Brumy. Pozostały mu jeszcze tylko dwa miasta: Leyaviin, daleko na południu i stolica w samym centrum. W Cesarskim Mieście będzie musiał poprosić Ocato o osobistą audiencję. Wtedy być może przekona się, jakie są jego prawdziwe zamiary.

     Łup spieniężył w mieście bez trudu, choć musiał trochę opuścić cenę, bowiem kupcy nie mieli aż tyle gotówki. Brzeszczoty sprzedał u niemłodego już Bosmera, prowadzącego sklep z bronią, głównie łukami i strzałami, reszta powędrowała do Nilaven, miłej Altmerki, której sklep znajdował się zaraz przy gospodzie. Brzęcząc pełną kiesą, opuścił Bravil i skierował się w lewo, na Zieloną Drogę, prowadzącą na południe. Do Leyaviin było daleko, ale on przecież dosiadał Vulcana. Ten koń był w stanie zanieść go tam w ciągu zaledwie jednego dnia.

     - Powinieneś nazywać się Szaleniec – mruknął, gdy koń, swoim zwyczajem, puścił się w cwał, gdy tylko ujrzał płaską drogę.

     Taka jazda była szybka, choć męcząca. Ale miała i zalety, bowiem rzadko który drapieżnik, a tych po drodze nie brakowało, mógł go dopędzić. Dlatego też większość nawet nie próbowała. A było przed czym się bronić. Południową część Cyrodiil, porośniętą gęstą puszczą, upodobały sobie przeróżne stwory, nieraz groźne. Można było tam spotkać dreugha. To przedziwne stworzenie. Olbrzymi skorupiak, normalnie żyjący w morzu, ale przez pewien okres swego żywota wychodzący na ląd. Przeobrażał się w tedy i przypominał nieco ogromną modliszkę. Na lądzie żył przez mniej więcej rok. Tutaj się parzył i składał jaja, po czym przeobrażał się na powrót i wracał do morza. Dreugh był groźnym stworem, bo nie dość że miał silne szczypce, zdolne zgruchotać ludzką rękę, to jeszcze umiał razić prądem. Nie na odległość, jak atronach burzy, a jedynie poprzez dotknięcie. W dodatku magowie twierdzili, że robił to bez użycia jakiejkolwiek magii.

     - To naturalne zjawisko – twierdzili. – Występuje na przykład, gdy pocieramy kawałkiem chityny o wełniane sukno. Gdy dotykamy nim później ciała, przeskakują iskry.

Dreugh, forma lądowa. Osobnik zaobserwowany w okolicach Bravil

     Mario wiedział, że to prawda, bo sam z ciekawości przeprowadził taki eksperyment. Na szczęście dreugh w swej dorosłej, lądowej postaci, nie był zbyt szybki, przez co nie stanowił dla niego wielkiego niebezpieczeństwa nawet wtedy, gdy Mario poruszał się pieszo. Ale były i inne stwory. Na południu dość licznie występowały leśne trolle, choć rzadko pokazywały się na trakcie. Te były szybkie i zwinne. Wieczorami można było spotkać świetlika. To przedziwne, magiczne i bezcielesne stworzenie. Wyglądało jak lewitująca kulka łagodnego światła, jednak w Cyrodiil każde dziecko wiedziało, że nie należy się do niego zbliżać. Żywiło się bowiem siłą witalną innych stworzeń i potrafiło ją wysysać, niby wampir. Można było je zabić, ale potrzebna była do tego broń, zawierająca srebro, malachit, bądź księżycowy kamień. Stali nie bało się zupełnie.

Świetlik, zwany też "błędnym ognikiem". W dzień trudno go zauważyć. Ten został zaobserwowany w okolicach Leyawiin, kilka lat przed opisywanymi wydarzeniami

     No i niedźwiedzie. Tych też nie brakowało w gęstej puszczy. Silne i groźne, ale nie dość szybkie, by dopędzić Vulcana, gdy ten puścił się w galop. Widywał je w oddali, obserwujące go uważnie, ale nie zdradzające wrogich zamiarów. Zapewne same zdawały sobie sprawę, że nie są  w stanie upolować czegoś tak szybkiego. Raz na polanie mignęła mu też wiła. I chyba nawet przywołała jakiegoś czarnego niedźwiedzia, ale i ten nie rzucił się za nim w pogoń. Nic dziwnego – po odpowiednim terenie Vulcan potrafił gnać naprawdę szybko. A Zielona Droga była w miarę płaska, bo wiodła doliną wokół zalewu Dolny Niben, przypominającego w tym miejscu szeroką, usianą ostrowami rzekę, o bardzo wolnym nurcie.

     

Jedno z licznych odgałęzień zalewu Dolny Niben

Wszystkie te stwory jeszcze liczniej występowały po drugiej stronie zalewu, na jego wschodnim, lewym brzegu, gdzie próżno było szukać ludzkich osad. Nawet przedostanie się na drugą stronę bez łodzi było problemem. W kilku miejscach systemy brodów i wiszących mostów, łączących poszczególne wysepki, ułatwiały przeprawę na drugą stronę, ale nie można było tego zrobić bez zamoczenia się po szyję i przepłynięcia przynajmniej kilkudziesięciu sążni. Zalew musiał bowiem pozostać żeglowny. To tędy do stolicy docierały statki z morza Topal, na południu kraju. I to nie rzeczne barki, lecz pełnomorskie galeony. Główny nurt pozostawał więc głęboki, ciemny i zimny, bo w większości woda płynęła w cieniu rozłożystych drzew. I nad tym głównym nurtem żadnego mostu nie można było rozpiąć. Jedyny most, zwany Wysokim, znajdował się w okolicach Cesarskiego Miasta. I istotnie zasługiwał na swą nazwę. Wsparty był bowiem na filarach tak wysokich, że nawet galeony mogły pod nim przepłynąć. Tutaj jednak niczego podobnego nie wybudowano. Pozostawały łodzie, stanowiące własność mieszkańców wiosek po tej stronie zalewu. Właściciel zwykle zgadzał się za niewielką opłatą przewieźć podróżnika na drugą stronę. Problem w tym, że niemożliwym było przewiezienie również konia. Jedyną możliwością przedostania się na drugą stronę w tej okolicy, było skorzystanie z promu w Leyawiin.

     Po zachodniej, zamieszkanej stronie zalewu, stwory mocno przetrzebiono, a wzdłuż Zielonej Drogi można było napotkać kilka wiosek, najczęściej rybackich, lub pasterskich. Upraw było tu niewiele, pomimo żyznej, bagiennej gleby. Zatrzęsienie zwierzyny sprawiało, że rzadko która uprawa zdołała dotrwać do zbiorów w nienaruszonym stanie. Za to ogrodzone, przydomowe grządki rodziły wspaniałe plony. Wielu wieśniaków żyło też z myślistwa i zbieractwa, które to wobec obfitości przyrody też dawało niemało mięsa, ziół, miodu, grzybów, jagód i innych naturalnych zasobów. 

Zalew Dolny Niben

     Mario znał tutejszą ludność. Niejednego trolla tu ubił na prośbę wieśniaków, a jego celne oko zdążyło obrosnąć legendą. Przejeżdżając przez wioski, pozdrawiał mieszkańców, oni również unosili swe kapelusze w uprzejmym geście, ale żaden z nich go nie poznawał. Trudno się dziwić. Rycerz w kosztownej, szklanej zbroi, na rosłym, karym ogierze szlachetnej krwi, w niczym nie przypominał skromnego, pogodnego i nieco nieśmiałego chłopaka z łukiem, jakiego dobrze znali. W dodatku ciągła walka i ćwiczenia zmieniły go fizycznie. Schudł nieco na twarzy, za to rozrósł się w barach i ramionach. Meszek na policzkach zamienił się w ciemny, sztywny, choć jeszcze rzadki zarost, który coraz częściej musiał golić. I jego spojrzenie stało się inne. Już nie beztroskie i wesołe. Przeciwnie, stało się poważne i nieco przygaszone, jak u kogoś, kto widział w życiu zbyt wiele.

     Zadziwiające. Minęło zaledwie niewiele więcej niż pół roku od chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzał cesarza Uriela Septima. Przez te pół roku z nieopierzonego chłopca stał się dorosłym i odpowiedzialnym mężczyzną. Z myśliwego stał się wojownikiem. Z wolnego i beztroskiego człowieka, stał się żołnierzem elitarnej jednostki. Ze zwykłego, bezimiennego myśliwego stał się rycerzem. Z nic nie znaczącego włóczęgi stał się tym, do którego nawet hrabiowie zwracali się z szacunkiem, traktując go jak równego sobie. Tyle zmian w tak krótkim czasie. Może zakręcić się od nich w głowie.

     Nie zakręciło mu się tylko z jednego powodu. Ilekroć zaczynał odczuwać dumę, zawsze pojawiała mu się przed oczami przerażona twarz Argonianina, którego zabił w świątyni Mitycznego Brzasku. I wiedział, że ten czyn będzie wlókł się za nim do końca jego dni. Każde zamknięcie Bramy Otchłani poświęcał właśnie jemu, choć nie znał nawet jego imienia.

     - Wybacz mi, jeśli zdołasz – szeptał nieraz, a oczy zachodziły mu łzami.

     Może właśnie dlatego, pomimo płynących na niego zaszczytów, pozostał taki jak kiedyś. Nadal chronił ludzi przed potworami i czynił to bezinteresownie, tak jak wbił mu do głowy Stary Myśliwy. Zmieniły się tylko potwory.

     Nagłe parsknięcie konia przywróciło go do rzeczywistości i obudziło jego czujność. Ruch między zaroślami nie wyglądał na poruszanie gałązkami przez wiatr. Coś się tam czaiło. Nie miał czasu do namysłu. Uderzył konia piętami, zmuszając go do jeszcze szybszego biegu. Jeśli było tam coś w miarę powolnego, jak człowiek, czy niedźwiedź, Vulcan bez trudu zdoła umknąć niebezpieczeństwu. Ale jeśli to górski lew, mogło być niebezpiecznie. Wprawdzie na południu nie było ich wiele, ale jakiś mógł się i tutaj zabłąkać. Pędem minął kępę krzewów, w której zauważył ruch. Między zaroślami dostrzegł coś błyszczącego, w kolorze przybrudzonego różu. Popędził jeszcze kawałek, po czym ściągnął wodze. Vulcan niechętnie zwolnił. Mario obejrzał się za siebie.

     Z kępy krzaków, na trakt wygramolił się dreugh.

     

Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż to właśnie tego osobnika napotkał Bohater z Kvatch - zaobserwowano go bowiem w okolicach Leyawiin zaledwie kilka dni po opisanych wydarzeniach

Mario patrzył na niego pod słońce, więc nie dostrzegał zbyt wielu szczegółów, ale wyraźnie widział zarysy jego dziwacznej postaci. Nigdy nie polował na te stwory i nie widział żadnego z bliska. Dlatego przyglądał mu się z ciekawością, choć pędzący Vulcan nie był odpowiednią platformą widokową. Dreugh był nieco wyższy od człowieka. Owadzia głowa nie wyrażała oczywiście żadnych emocji, ale groźne potrząsanie przednimi odnóżami, wyposażonymi w potężne szczypce, nie wzbudzały wątpliwości co do zamiarów stwora. Zapewne świeżo złożył jaja i zawzięcie bronił terytorium, w którym je ukrył. Gdyby było inaczej, Mario zapewne w ogóle by go nie zauważył, bo ten ukryłby się przed nim. Agresywne zachowanie świadczyło o tym, że dreugh ma kogo bronić, albo dla kogo polować. Po złożeniu jaj zwykle pełnił straż jeszcze przez kilka tygodni, aż z jaj wyklują się larwy. Wtedy dreugh dostarczał im żywności, w postaci jakiegoś dużego zwierzęcia, albo nawet nieostrożnego człowieka. Larwy będą żywiły się ową padliną przez jakiś czas, aż nieco podrosną i odpłyną do morza. Wiele z nich padnie ofiarami innych drapieżników, ale nieliczne dotrą na miejsce, na przykład do wybrzeży Wielkiej Wyspy Vvardenfell i tam, na płyciznach, pomiędzy niewielkimi wysepkami, będą dorastać przez wiele lat, aż osiągną wielkość dorosłego człowieka. Będą pływać w morzu i polować. Najpierw na małe rybki i skorupiaki, potem na duże ryby, kraby błotne, wodne ptaki i nawet na lądowe stworzenia, które nieostrożnie zagłębią się w wodę, by przepłynąć na sąsiednią wysepkę. Zdarzały się nawet ataki na ludzi, jeśli jakiś pływak nieostrożnie zbliżył się do wyrośniętego dreugha. I nie będą przypominać swoich rodziców. Zamiast dolnych odnóży, będą miały elastyczne macki, niczym ośmiornice, a zamiast dwóch ramion ze szczypcami, będą posiadały aż cztery. I twarze ich nie będą owadzie, lecz podobne do elfich, choć pokryte chityną. Stąd właśnie brały się legendy o ich elfim pochodzeniu.

     Te, które osiągną wiek dorosły, któregoś dnia poczują zew, by opuścić brzegi Morrowind i popłynąć na południe, skąd wpłyną w rzeki Argonii, Cyrodiil i Elsweyr. Tu przekształcą się i znów wyjdą na ląd. I tak od wiek wieków.

     Mario uśmiechnął się sam do siebie. Może w drodze powrotnej będzie miał więcej szczęścia i przyjrzy mu się dokładniej. Na razie najważniejszym było, aby dotrzeć do Leyawiin o jakimś przyzwoitym czasie.

     

Konny strażnik imperialny, patrolujący drogę w pobliżu Leyawiin 

Więcej stworów na swej drodze nie spotkał. Niedługo zza ściany lasu wyłoniły mu się mury miasta. Położone nad zatoką Leyawiin, miało mury, dochodzące do samej wody. Proste, zadbane mury, wyposażone w kilka baszt. Stajnia pod bramą była rozległa i królowały w niej konie srokatej maści z tutejszej hodowli. Zostawił tam Vulcana pod opieką stajennego Khajita. Tutaj było wielu Khajitów i Argonian. Bliskość granic robiła swoje. A że Cyrodiil było prowincją otwartą dla obcych, wielu z nich wyemigrowało ze swoich ojczyzn i osiadło w cyrodiilijskich miastach. Gdy minął bramę i strażnika, z tarczą, na której wymalowano godło Leyawiin – białego konia – skierował się do oberży, prowadzonej przez parę Argonian. Choć niska i raczej ciemna, bo małe okienka niewiele wpuszczały światła, była czysta i miała znakomitą kuchnię. Argonianie doskonale potrafili przyrządzać ryby, doprawiając je aromatycznymi wodorostami, więc wiedział już, co zamówi sobie na kolację. Pokoik był niewielki, jego skromne wyposażenie nieco poszarzałe od starości, ale wszystko było utrzymane w porządku.

     Jeszcze zanim się przebrał, zamówił sobie kolację: zębacza, pieczonego na parze. I znów nie zdążył jej zjeść, bowiem gdy tylko skierował się w stronę swego pokoiku, do oberży wpadł z przeraźliwym krzykiem jakiś Bosmer.

     - Ognista brama! To chyba te Wrota Otchłani! – zawołał od progu. – Wylazł z nich jakiś potwór!

     - Gdzie? – rzucił Mario.

     - Na wysepce, po wschodniej stronie!

     Mario otworzył drzwi pokoju i nie patrząc, rzucił w kąt swój podróżny tobół, po czym w pełnym uzbrojeniu wypadł z oberży. Niebo nad nim było czerwone, ale to o niczym jeszcze nie świadczyło, bowiem słońce już zachodziło i zdawało się to całkiem naturalne. Nienaturalna była natomiast duchota, którą dobrze znał. Nie zwlekając, popędził w kierunku wschodniej bramy. Była zamknięta, za to bramę północno-wschodnią, prowadzącą na rybacką przystań, otwarto na oścież. Strażnicy już się tam gromadzili. Kilku śmiałków chwyciło łuki i zaczęło zajmować pozycje. Na skrzydle bramy odbijała się czerwona łuna. Mario wybiegł przed gród.

     Na małej, pustej wyspie, niedaleko przystani, świeciły purpurą Wrota Otchłani. Ale tym razem słudzy Mehrunesa Dagona musieli przygotować atak dokładnie, bowiem nie tylko wrota pojawiły się na wyspie. Z brzegiem łączył ją długi, wąski most, którego na pewno przedtem nie było. Zresztą, wyglądał jakby ułożono go z zespolonych ze sobą wielkich kości i ogromnych pazurów, a to już oczywista wizytówka architektów Otchłani. W chwili, gdy Mario przebiegł przez bramę, samotny daedrot powolnym, niepewnym krokiem wstępował właśnie na ów most, który mimo wszystko wydawał się solidną konstrukcją, nie uginającą się pod jego ciężarem. Mario uniósł łuk. Ale nie on strzelił pierwszy. Jeszcze zanim zdążył go napiąć, potwór dostał trzy strzały od strażników. Zachwiał się.

 

Wygasła brama Otchłani pod murami Leyawiin. Widoczny most, łączący wysepkę z brzegiem. W oddali baszta miasta i wieża świątyni Zenithara.

   - Napinaj! – dobiegł go głos oficera straży.

     Choć nie do niego skierowano tę komendę, napiął łuk razem ze strażnikami.

     - Strzał!

     Salwa z sześciu łuków zasyczała złowrogo w powietrzu. Choć strzał był trudny, do poruszającego się w bok celu, wszystkie groty dosięgły celu. Potwór potknął się i przyklęknął na jedno kolano. Uniósł ramię w górę.

     Był za daleko, by skutecznie razić ognistą kulą, jak to miał w zwyczaju. Dla Maria było więc jasne, że daedrot zamierza zaleczyć swoje rany. Błyskawicznie uniósł łuk do oka i wypuścił strzałę prosto w skroń daedry. Szeroki, szklany grot zadawał poważne obrażenia. Potwór  przewrócił się od tego uderzenia i z głośnym pluskiem wpadł do wody. Przez chwilę widać było tylko wydobywające się z niego bąble powietrza. Jeśli po strzale Maria jeszcze żył, to teraz na pewno się utopił.

     Strażnicy wydali okrzyk radości.

     - Jeszcze za wcześnie! – ostrzegł ich Mario. – Dagon wysyła na tę stronę zwykle trzech lub czterech strażników. Zajmijcie pozycje do strzału. Zaraz wylezie stamtąd coś jeszcze.

     Choć nikt go tu nie znał, strażnicy wykonali jego polecenie co do joty. Wzięli go zapewne za doświadczonego rycerza wysokiego rodu. Oficer nie protestował, a nawet skinął głową, zgadzając się z jego propozycją.

     Tak jak przypuszczał, z portalu wychynęły jeszcze dwa potwory, na szczęście nie jednocześnie. Najpierw pajęcza daedra, która zdążyła jedynie poparzyć jednego ze strażników błyskawicą, zanim sama umarła, a potem Xivilai. Ten był groźniejszym przeciwnikiem. Już na wstępie przywołał swojego sługę – szybkonogiego, ptasiokształtnego gada, zwanego Postrachem Klanów.

     - Zostawcie gada! – wrzasnął Mario. – Szyjcie w olbrzyma!

     - Strzelać bez rozkazu! – dodał oficer.

     Gad szybko wbiegł na most. Oficer posłał tam trzech strażników z mieczami, by go zatrzymali, ale reszta posłusznie wzięła na cel dremorę. Ten, wymachując ciężkim toporem, wszedł na most energicznym krokiem, ale nie zdołał dotrzeć nawet do jego połowy, gdy naszpikowany strzałami, niby poduszka do igieł, zwalił się z mostu w mętną wodę, znikając z pola widzenia strzelców. Już stamtąd nie wypłynął. Gdy gad. Który zbliżył się już do strażników, nagle rozwiał się w dym, było jasne, że Xivilai zginął.

     - Świetnie – uśmiechnął się Mario i szybkim krokiem udał się w kierunku oficera.

     - Tak trzymać – skinął głową. – Nie ma czasu na opowieści. Wiem jak zamknąć te wrota. Zaraz się tam udam, a wy musicie czekać tu, gotowi na to, że znowu coś się stamtąd wynurzy.

     Oficer spojrzał na niego zdumiony.

     - Nie pierwszy raz to robisz, co?

     - Zgadza się – Mario skinął głową. – Zaufaj mi, wiem co robię. To jednak trochę potrwa, dlatego radzę ci trzymać swoich ludzi w pogotowiu.

     - Widzę wyraźnie, że wiesz co robisz – odparł oficer. – Tak zrobię. Ale obiecaj mi, że jak wrócisz, wszystko mi wytłumaczysz.

     - Słowo!

     Mario nałożył strzałę na cięciwę, błysnął zębami w stronę oficera i ruszył w kierunku mostu. Po chwili był już na wyspie. Ostatni, pożegnalny gest w stronę straży i zniknął w ognistej bramie.

     Strażnicy patrzeli w jego stronę ze zdumieniem.

     - Szaleniec, czy aż tak odważny? – rzucił jeden z nich.

     - Ani jedno, ani drugie – odparł drugi. – On po prostu wie, co trzeba zrobić.

     - A odważny swoją drogą – dodał trzeci. – Mnie nic nie zmusiłoby do wejścia w ten ogień.

     Zaczęło się czekanie. Nieznośne czekanie. Czekanie pełne napięcia, przeplatane chwilami zwątpienia.

     - Jak myślicie, wróci? – spytał jeden ze strażników. – Wyglądał na kogoś, kto ma jakieś doświadczenie z tym… Z tym czymś.

     - Chyba tak – odparł drugi. – Wiedział przecież, że trzeba najpierw zabić olbrzyma. Ten drugi wtedy zniknął. O, na pewno już nieraz spotkał te potwory.

     - Ale kto to był? – mruknął inny. – Ktoś z Gildii Magów?

     - Nie wyglądał na maga – pokręcił głową poprzedni. – Bardziej na kogoś z Gildii Wojowników.

     - Albo Ostrzy – dodał kolejny. – Ostrza znają wszystkie tajemnice…

     - Ostrza mają inne zbroje – zaoponował inny. – Akavirskie!

     Strażników wciąż przybywało. Co chwilę jakaś postać w jasnej opończy wyłaniała się z półprzymkniętej dla bezpieczeństwa bramy miasta. Kapitan, dowiedziawszy się o Wrotach Otchłani, postawił na nogi całą straż miejską, włącznie z tymi, którzy właśnie skończyli służbę i udali się na spoczynek.

     - Panie, nalegam! – rozległ się głos od strony bramy. – Tu jest niebezpiecznie!

     - Nie będę się chował za niczyimi plecami – odpowiedział mu delikatny głos.

     Z bramy wyłoniła się szczupła postać, w aksamitnej, ciemnej szacie, ze złotymi haftami i podeszła do dowodzącego akcja oficera. Ten wyprostował się na jego widok.

     - Panie?

     Hrabia Marius Caro był niewysokim mężczyzną, po pięćdziesiątce. Szczupłe ramiona i delikatna sylwetka nie znamionowały wojownika. Był raczej typem administratora. Zrozumiała była więc reakcja strażnika, zwłaszcza że hrabia przyszedł na miejsce nieuzbrojony.

     Ale Marius Caro wiedział, że nie tylko uzbrojeniem wygrywa się walkę. Jego obecność, spokój i opanowanie były równie ważne. I miał rację. Otucha wstąpiła w serca strażników.

     - Raport? – spytał hrabia.

     Oficer w krótkich słowach opisał mu sytuację. Wspomniał o potworach, wyłaniających się z portalu i o rycerzu, który w niego wszedł, a im polecił trzymać tutaj straż.

     - Nie wiem, czy słusznie, ale wyczułem, że on ma rację – dodał na koniec, tonem usprawiedliwienia. – Mówił takim pewnym tonem. Bez wątpienia, wiedział co należy robić.

     Hrabia pokiwał głową.

     - Niech zgadnę – odezwał się. – Ten rycerz miał na sobie zieloną zbroję? A u pasa daedryczny miecz?

     - Tak, panie.

     Hrabia uśmiechnął się.

     - Gdybyś zamiast przegrywania swojego żołdu w kości, wziął kiedyś do rąk „Kurier”, wiedziałbyś, z kim masz do czynienia! – powiedział tonem żartobliwej przygany.

     Strażnik zaczerwienił się, ale nic nie powiedział.

     - A kto to był? – odważył się spytać inny strażnik.

     - Sądząc z opisu, był to ten, którego zowią Bohaterem z Kvatch – odparł hrabia. – I jeśli to był on, najlepiej będzie, jeśli postąpimy według jego słów. On naprawdę wie, co robi.

     Chwila ciszy.

     - A jeśli mu się nie uda?

     Hrabia wzruszył ramionami.

     - To wtedy będziemy musieli zająć się tym sami.


4 komentarze:

  1. Lekcja biologii. Bardzo ciekawa. :)
    Przeczuwam jakiś podstęp z tym mostem. Jak zamknie wrota, to wpadnie do wody. W zbroi. Do głębokiej wody...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A obrazków nikt nie pochwalił :(...
      A tak się nad nimi napracowałem!

      Usuń
  2. Nadrabiam zaległości;)Dzięki, że piszesz!

    OdpowiedzUsuń