Cesarskie wojsko, stłoczone w murach Brumy, wydawało się potężną siłą. Tymczasem, gdy stanęli na przedpolach miasta, Mario odniósł wrażenie, że jest ich zaledwie garstka. W dodatku, większość to zwykli strażnicy miejscy, przyzwyczajeni do bardziej do przeganiania pijaczków i łapania złodziei, niż do walki z groźnym i po zęby uzbrojonym przeciwnikiem. Byli między nimi wprawdzie weterani z Cesarskiego Legionu, ale rozproszeni w szeregach strażników nie mogli w żaden sposób wykorzystać swych umiejętności taktycznych. No i cywile, głównie Nordowie, umieli wprawdzie władać mieczami i toporami, jak wszyscy mieszkańcy Skyrim, ale również byli jedynie zbieraniną wojowników, a nie regularnym wojskiem. Właściwie tylko Ostrza stanowiły w tej armii liczącą się siłę, a tych było niewielu. Po raz pierwszy Mario ze zgrozą uświadomił sobie powagę sytuacji. Do tej pory wciąż żywił się nadzieją. Teraz dotarło do niego, że prawdopodobnie żywił się złudzeniami.
- Ale i tak zrobię co do mnie należy – pomyślał zrezygnowany. – Nie mam innego wyjścia…
Siląc się na spokój, wciągnął zaklęte rękawice. Purpurowa poświata oświetliła mu sylwetki wszystkich żołnierzy. Przyszło mu na myśl, że właśnie dostrzega nie zakute w pancerze postacie, a ich nagie dusze. Wydały mu się one przerażająco bezbronne.
Tymczasem oddział wymaszerował na zaśnieżoną równinę pod miastem i zatrzymał się.
– W lewo zwrot! – zakomenderował kapitan Burd.
Rozległ się chrzęst zbroi. Wszyscy stanęli twarzą do cesarza i towarzyszących im Burda i Jauffrego. Martin zrobił krok do przodu, jakby chciał powiedzieć parę słów. Wiatr poruszył połami jego płaszcza, ukazując pod spodem wypolerowaną zbroję Tibera Septima. Teraz nikt już nie miał wątpliwości, z kim ma do czynienia.
I w tym właśnie momencie znajomy blask zajarzył się o jakieś sto kroków w stronę traktu. Wszystkie oczy zwróciły się w tamtą stronę. Westchnienie przebiegło przez szeregi, a Mario poczuł gorąco na twarzy i jednocześnie zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Jest! Martin miał rację… Na równinie otworzyła się brama Otchłani. Wróg łyknął przynętę!
Ręce silniej zacisnęły się na rękojeściach broni. Mario, nie zważając na pozostałych, czym prędzej wspiął się na pobliski głaz, zajmując pozycję dogodną do strzału. Przygotował łuk. Ale na razie jeszcze z bramy nic nie wylazło. Więc gdy Martin stanął naprzeciw żołnierzy, wszyscy, niby na ćwiczeniach z musztry, wyprostowali się i zwrócili oczy w jego stronę.
Martin zmienił się. Nie był już tym samym pogodnym i skromnym mnichem, którego Mario poznał w Kvatch. Spoważniał i nabrał majestatu. Do tej pory wciąż nieco onieśmielony swoją nową funkcją, tym razem wyglądał na pewnego siebie władcę. Głosem silnym i zdecydowanym zawołał.
- Żołnierze Cyrodiil!
Niby na komendę, odpowiedział mu krzyk z kilkuset gardeł.
- Ave Cesarz Martin Septim!
Martin podziękował skinieniem głowy i po chwili znów rozległ się jego głos. Głęboki, silny i zdecydowany.
- Dziś zależy od was los Cesarstwa! – zawołał. – Czy pozwolimy daedrom zniszczyć Brumę, tak jak zniszczyły Kvatch? Czy pozwolimy im spalić nasze domy? Wyrżnąć nasze rodziny?
Odpowiedziało mu głośne buczenie.
- Nie – ciągnął Martin. – Dziś, tutaj, staniemy naprzeciw nich i obronimy Cyrodiil. Musimy zniszczyć wszystko, co tylko z niej wypełznie. Żołnierze Cyrodiil, czy jesteście ze mną?
Odpowiedział mu ryk ze wszystkich gardeł. Rozległ się hałas uderzeń oręża o tarcze. A po chwili w bramie ukazał się dremora Xivilai.
Gdy po latach Mario wracał pamięcią do tej chwili, nieodmiennie dziwiło go, że pamięta aż tyle szczegółów. Wystarczyło przymknąć powieki, a znów widział jak grot strzały, po zwolnieniu cięciwy, znika jak zdmuchnięty, by po chwili wbić się w oko dremory. To wystarczyło, by zatrzymać potwora. Reszty dokonali żołnierze. Pamiętał doskonale strach, paraliżujący mu ruchy w pierwszej fazie, gdy nie potrafił zdecydować, co właściwie ma zrobić. Czy dołączyć do Ostrzy, osłaniających Martina, czy rzucić się naprzeciwko daedrom, wyłażącym z ognistego portalu? Minęła dłuższa chwila, nim oprzytomniał i zaczął szyć strzałami w daedry, zgromadzone opodal bramy. Kilka z nich udało mu się ustrzelić, zanim strażnicy dopadli je z mieczami w dłoniach i zaczęli siec. Mario opuścił łuk, nie chcąc przypadkiem zranić któregoś ze swoich. Ale nie odrzucił go, tylko przewiesił przez ramię, wiedząc, że będzie mu jeszcze potrzebny. Z mieczem w ręce rzucił się naprzeciw dremorze, zmierzającej w stronę Ostrzy.
Zwinnym ruchem ominął cios brzeszczota i ciął prosto w pierś. Pancerza nie przebił, ale magiczny ładunek Miecza Wampira zadział i tak. Dremora zachwiał się zdziwiony własną słabością i pochylił głowę. A wtedy wystarczyło jedno mordercze cięcie, by ją rozpłatać. Gorąca, ciemna posoka prysnęła na szklaną zbroję. Pierwszy przeciwnik padł.
Potem Mario po prostu ciął wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu jego miecza. Wpadł w szał bojowy, właściwy bardziej Orsimerom niż ludziom. Poczuł adrenalinę i zwierzęcy instynkt zabijania. Posoka, buchająca z ciał daedr podniecała go i rozpierała mu pierś. Nie był już myśliwym. Był bezlitosnym mordercą, upajającym się widokiem krwi!
I w pewnym momencie, gdy daedry niemal rozniesiono na ostrzach i wydawało się, że zwycięstwo jest już blisko, otworzyła się druga brama.
Natychmiast od Martina odłączyło się kilkoro Ostrzy i rzuciło się w tamtym kierunku. Akurat w czas, by zasiec wyłaniającego się stamtąd daedrota. A po chwili rozjaśniła się niedaleko trzecia brama…
Mario zacisnął zęby w rozpaczy.
- Nie damy rady – pomyślał. – Jest ich za dużo…
Schował szybkim ruchem miecz i zarzucił tarczę na plecy, jednocześnie wprawnym ruchem chwytając za łuk. Pierwsza strzała, posłana w środek trzeciej bramy, dosięgła wyłaniającą się stamtąd pajęczycę. Druga ją dobiła, zaraz po tym, jak ta przywołała swą paraliżującą miniaturę. Atronach Burzy oberwał następny. Posłał wprawdzie w jego kierunku strumień energii, ale Pierścień Burz chronił go całkowicie. Jeszcze trzy strzały i atronach rozsypał się jak kupa kamieni. Potem nadbiegające wojsko zasłoniło mu pole widzenia. Znów zmienił więc broń i przystąpił do obrony Martina, w kierunku którego ruszyło kilka daedr, pod wodzą dremory Markynaz.
Mario pamiętał jeszcze Baurusa, jak starł się z dremorą i zwinnie, niby kot począł odciągać go od władcy. Dołączył do niego Jauffre. Tymczasem Mario starł się z daedrotem. Powolny gad nie sprostał nabuzowanemu adrenaliną wojownikowi. Równie zwinny jak Baurus, krążył wokół potwora, zadając cios i natychmiast odskakując. Kilka cięć i jedno głębokie pchnięcie położyło daedrota na ziemię. Mario rozejrzał się za następnym przeciwnikiem.
I wtedy właśnie w oczy uderzyła go jaskrawa poświata, niby zachodzące słońce, gdy na chwilę odsłoni je chmura. Na równinie rozbłysła Wielka Brama.
Tak jak przypuszczał Jauffre, otworzyła się znacznie bliżej miasta, niż poprzednie. Mario, choć wciąż czuł jeszcze szał bitewny, jednocześnie miał w głowie niesamowitą jasność. Czym prędzej sięgnął do kieszonki w kołczanie, gdzie zawsze tkwił Pierścień Khajitów, jednocześnie podziwiając spryt Mehrunesa Dagona i przenikliwość arcymistrza. W biegu zniknął z oczu wszystkim obserwującym go wrogom i sprzymierzeńcom. Zdjął łuk i bezszelestnie wsunął się w ogień, buchający z Wielkiej Bramy. Wpadł tam z impetem tylko po to by natychmiast znieruchomieć.
Tego się nie spodziewał!
W Otchłani zawsze było w miarę cicho. Za każdym razem, gdy udawał się do tego miejsca, słyszał jedynie niewyraźne dudnienie, jakby wiatru, błądzącego między górskimi szczytami, choć akurat w Otchłani powietrze zawsze było nieruchome. Tym razem przeraził go panujący tu hałas. Naprzeciwko niego, po zrujnowanym moście, kilkadziesiąt postaci pchało niesamowitą machinę, jakiej jeszcze nigdy nie widział. Wyglądała jak żelazny taran na saniach, ale jej koniec rozżarzony był do białości i widać było na nim obracającą się koronę, ni to pazurów, ni to ostrzy. Machina wydawała donośny dźwięk, hucząc tak, jakby wicher przeciskał się przez wąską szczelinę. Dochodził do tego zgrzyt obracającej się korony i płóz, na których całość wolno pełzła ku płonącej bramie, popychana przez silne ramiona. Czyżby wielki, ognisty świder?
Mario czym prędzej skrył się w cieniu i z otwartymi z przerażenia ustami zmierzył wzrokiem odległość machiny od bramy. Było blisko. Niebezpiecznie blisko! Zgromadzone przy machinie daedry, głównie Xivilai, porykiwały w takt, pchając machinę przed siebie. Słychać było w ich głosie pewność siebie i tryumf. Jeśli ona znajdzie się w Mundus, nic jej nie zatrzyma…
Ta myśl go nieco otrzeźwiła. Otrząsnął się i zaczął myśleć. Nie, nie może do tego dopuścić! Trzeba zamknąć Wielką Bramę, jeszcze zanim daedry wytoczą z niej tę piekielną machinę. Trzeba ją uwięzić tutaj!
Ponownie zmierzył wzrokiem odległość. Nie ma czasu na skradanie się. Trzeba działać szybko. Trzeba biec!
Ale dokąd, na Dziewięć Bóstw?! Gdzie jest główna wieża? Ach, jest, w oddali, za rzeką płonącej lawy. I jeszcze za zamkniętą bramą! Nie ma do niej dostępu… To jeszcze nie tragedia, każdą bramę da się otworzyć, a on robił to już wiele razy i wiedział, jak trzeba postępować. Zwykle mechanizm zamka znajduje się obok, w pomniejszej wieży… Gdzie ona? Rozejrzał się nerwowo. Jest! Za zawalonym mostem! Kolejna przeszkoda. Jak dostać się przez zawalony most, żeby nie wpaść w płynącą pod nim lawę? Jest jakieś inne przejście? Zaraz, tam chyba…Da się! Jest tam drugi most, po lewej stronie. Dobra, teraz kolejna zagadka, trzeba dostać się na ten most. Jest dość wysoko... Przebiegł wzrokiem okolicę. Na most można było wyjść z mniejszej wieży po lewej stronie, ale dostęp do niej też był zagrodzony. Przeszkody na każdym kroku! Ale zaraz, na samej górze wieża była połączona kolejnym wąskim mostkiem z bliźniaczą wieżą po prawej. Mostek był wprawdzie złożony, ale na pewno był w tej wieży jakiś mechanizm, pozwalający go rozłożyć. Zawsze był. Do wieży jest dostęp? Dobra nasza! Droga jest wolna i chyba nawet nie ma na niej żadnego strażnika! Nie ma czasu do namysłu, trzeba działać! W nagłym przypływie energii zawiesił łuk na ramieniu i puścił się pędem ku nadjeżdżającej wolno maszynie.
Przemknął obok daedr jak wicher. Pewnie któryś z potworów go zauważył, choć żaden nie zareagował, ale tak naprawdę Mario nie zdziwiłby się, gdyby daedry go w tym rozgardiaszu nie dostrzegły. Hałas maszyny zagłuszał jego kroki i mimowolny chrzęst zbroi. Nie tracąc czasu, Mario skręcił w prawo i popędził w kierunku sterczącej opodal, pomniejszej wieży. Wpadł do niej jak wicher. Wałęsającego się tu daedrota po prostu zwinnie ominął i wbiegł na platformę windy, która natychmiast zaczęła się wraz z nim unosić w górę. Potwór, nawet jeśli po chwili zorientował się, co się dzieje, nie zdążył zareagować na czas. Po chwili Mario był już na górnej kondygnacji, gdzie zaczynała się serpentynowa, wysadzana kamieniem pochylnia. Wpadł na nią i zaczął biec pod górę.
Dysząc, szybko dotarł na szczyt. Nie było tu nikogo. Zapewne wszystkie siły zaangażowano do przepychania machiny. Był za to znany mu już, dość skomplikowany mechanizm, składający się z wielu kół zębatych, który służył zwykle do otwierania bram, albo wysuwania mostów. Nie zwlekając, Mario szarpnął za czerwoną rączkę. Rozległ się zgrzyt, gdy koła zaczęły się obracać, a potem usłyszał chrobot wysuwającego się poniżej przęsła. Odetchnął głęboko kilka razy i ruszył w dół. Gdy znalazł się piętro niżej, wyhamował gwałtownie i otworzył drzwi.
Kiedyś zapewne zawahałby się, wstępując na wąski mostek, zawieszony na takiej wysokości. Dziś w ogóle nie myślał o zawrotach głowy, czy utracie równowagi. Przez most przebiegł, jakby to była szeroka ścieżka w Arboretum. Śmignął nad posuwającą się w dole piekielną machiną do drugiej wieży i dopadł drzwi. Przed wejściem zatrzymał się i otworzył je ostrożnie, po czym bezszelestnie wślizgnął się do środka. Ku jego zdziwieniu, nie znalazł tu nikogo. Wróg zapewne był bardzo pewny siebie i nie zostawił tu straży. A może wszyscy strażnicy zostali chwilowo zaangażowani do przepychania morderczej machiny przez Wielką Bramę? Nieważne, grunt, że było tu pusto.
- Nie zawsze musi być pusto – pomyślał Mario. - Niech cię nie zgubi ta pewność siebie.
Odruchowo dotknął lewego boku, gdzie pod zbroją wciąż miał nieregularną bliznę po strzale dremory. Rozejrzał się raz jeszcze, jednak zaklęte rękawice nie zdradzały niczyjej obecności. Zbiegł więc nieco niżej po pochylni, aż ujrzał drzwi. Otworzył je ostrożnie.
Znalazł się na szerokim, kamiennym moście. Wbiegł nań, ale zaraz się zatrzymał. Jego oczom ukazała się bowiem kolejna, nieprzewidziana przeszkoda. Most sięgał tylko do połowy rzeki lawy poniżej. Akurat nad nią przełamał się w pół. Kamienne przęsło pękło, a jego druga część oderwała się, opadła nieco i odsunęła kawałek, zapewne odepchnięta przez przepływającą lawę. Ale niezbyt daleko… Da radę skoczyć? Zmierzył wzrokiem odległość. Gdyby były na jednym poziomie, pewnie by się nie odważył. Ale część przęsła, na której się znajdował, wydawała się sterczeć wystarczająco wysoko ponad drugą. Jeśli dobrze się odbije, powinno mu to wystarczyć.
- Nie zastanawiaj się długo, bo nigdy nie skoczysz! – rzekł sam do siebie.
I puścił się biegiem ku przepaści, przytrzymując tylko ręką miecz w pochwie, który obijał mu się o bok. Nad krawędzią odbił się z całych sił i…
I wcale nie było tak daleko. Skąpe światło zmyliło mu wzrok i zaburzyło ocenę odległości. Wylądował dobre dwa łokcie od krawędzi. Zerknął za siebie i uśmiechnął się zadowolony, ale zaraz spoważniał. To samo złudzenie mogło przecież zadziałać w drugą stronę, a wtedy… Przeszedł go dreszcz, gdy zerknął w wolno płynącą rzekę dymiącej lawy poniżej swoich stóp. Otrząsnął się jak pies, wychodzący z kąpieli i czym prędzej odbiegł od krawędzi. Dobra, szkoda czasu na strach, trzeba pędzić do wieży! Rzucił się do niej i otworzył drzwi. Pusto. Wbiegł na górę, gdzie ujrzał mechanizm zamka. Jak dobrze, że tyle razy bywał już w Otchłani! Wiedział przynajmniej, czego się spodziewać. Czas, spędzony na zamykaniu bram zasiał ziarno, które teraz wydawało owoce. Jak na razie nic go nie zaskoczyło. Mógł działać szybko…
Tutaj jednak natknął się na strażnika. Dremora mag pochylił swą magiczną laskę i posłał ku niemu strumień błyskawic. Pierścień Burz ochronił go. W pierwszym odruchu Mario chciał go po prostu ominąć, ale w czas dotarło do niego, że tym razem nie uniknie walki. Co z tego, że otworzy sobie bramę, skoro strażnik na powrót zamknie mu ją przed nosem? Nic z tego, trzeba się go pozbyć. Zerwał z pleców łuk.
Kolejny strumień błyskawic dosięgnął jego ciała i rozszedł się po blachach zbroi. Mario w przebłysku przytomności udał, że strasznie go to zabolało. Aż skulił się niby w odruchu panicznego strachu, jednocześnie sięgając po strzałę z szerokim, szklanym grotem. Dopóki dremora nie odgadnie że błyskawice na niego nie działają, istniała szansa, że nie zmieni broni na skuteczniejszą. Gdyby przywołał jakąś inną daedrę, na przykład szybkonogiego gada, zmarnowałby mu sporo czasu.
Podstęp udał się, aczkolwiek strzała, wypuszczona w sam środek czoła dremory nie wystarczyła, by go uśmiercić. Wystarczyła jednak, by go obalić. Strzał do strażnika, próbującego wstać, był już łatwy. I skuteczny. Z zadowoleniem zaobserwował, jak gaśnie purpurowa poświata, choć jednocześnie w piersi zagrało mu niemiłe uczucie. Strzelanie do leżącego przeciwnika było ze wszech miar niehonorowe i niegodne żołnierza.
- On by się nie cackał – mruknął sam do siebie. – Nie my tę wojnę zaczęliśmy.
Ale do końca nie udało mu się przekonać samego siebie. Dremory też bywały różne, o czym dobrze wiedział. Niektórzy z nich, niewielu wprawdzie, znali pojęcie honoru i pojedynkowali się uczciwie. Wspomniał Xivilai, którego położył kiedyś w podziemiach innej wieży. Oddał mu nawet honory…
- Taaa… - warknął sam na siebie. – Będziesz mi się tu jeszcze roztkliwiał nad potworami!
Szarpnął za czerwoną rączkę przy zapadce. Zakręciły się ze zgrzytem koła zębate. Nie czekając aż przestaną, zbiegł na dół, akurat po to, by ujrzeć jak olbrzymie, metalowe wrota otwierają się przed nim na oścież. Po drugiej stronie nie dojrzał żadnej poświaty życia. Droga do wieży z kamieniem pieczęci stanęła otworem.
Jeszcze zanim wślizgnął się do wnętrza, zerknął za siebie. Mordercza machina była już zaledwie o parę stóp od ognistej bramy, ale posuwała się stosunkowo wolno. Może zdąży…
Nie ma czasu na skradanie się, na podchody z daedrami, na walkę, czy sztuczki z łukiem. Na wszelki wypadek chwycił tylko w dłoń miecz, odetchnął głęboko, po czym puścił się pędem pod górę, układem korytarzy, który przecież dobrze już znał.
Nie było wielu strażników, ale jeszcze nim dotarł na wewnętrzne tarasy, natknął się i na daedrota, i na pajęczycę i na dremorę. Nie tracił czasu. Ominął ich zwinie i zaczął biec na górę. Słyszał, że dremora goni go, ale wiedział, że odziany w ciężką zbroję strażnik nie ma szans, aby go dopaść. Przynajmniej, dopóki Mario ma tyle sił, by biec. Pot zalewał mu czoło, mięśnie na udach zaczynały boleć od biegu pod górę, ale zacisnął zęby i nie przestawał. Na pochylniach ominął innego dremorę, śmigając mu pod ostrzem dwuręcznego miecza. Ryk strażnika podziałał na niego jak bat na konia. Choć płuca chciały mu się wyrwać z piersi, a w mięśniach czuł już skurcze, wydał z siebie niewyraźny jęk i jeszcze bardziej przyspieszył kroku.
Na najwyższy taras dotarł resztką sił. Słaniając się na nogach, wślizgnął się do komnaty pieczęci. Tu musiał na chwilę stanąć, dla uspokojenia oddechu i aby dać wytchnąć drżącym z wysiłku nogom. Na moment, tylko złapie dech! Jeszcze jeden… Dość, przecież go gonią! Niezdarnym ze zmęczenia krokiem wszedł na górę i zaczął wspinać się po schodach na galerię. Byli tu, a jakże! Strzegli tego miejsca. Byłby zdziwiony, gdyby postąpili inaczej. Wróg wiedział, że ludzie nauczyli się już zamykać bramy Otchłani. Ustawił tu aż trzech ciężkozbrojnych Markynaz. Mario pokręcił głową zrezygnowany. Nie ma czasu na walkę. Złapał oddech i ruszył ku pochylni, w kształcie skrzydeł nietoperza. Miecz powędrował do pochwy. Tylko by przeszkadzał. Teraz cała nadzieja w Pierścieniu Khajitów. Może nie od razu go zauważą.
Był już w połowie drogi, gdy dostrzegł go pierwszy strażnik i rykiem zaalarmował pozostałych. Dwóch z nich, natychmiast ruszyło ku niemu. Nie czekał, aż go dopadną. Wbiegł na pochylnię, ku trzeciemu. Zatrzymał się na okamgnienie, gdy tamten zamachnął się ciężkim toporem – tak jak uczył go Steffan. Ostrze trafiło w próżnię. Przeskoczył nad nim. Nic go już nie mogło zatrzymać. Rzucił się w stronę kamienia pieczęci.
Zdążył jeszcze zauważyć, że istotnie ten kamień jest o wiele większy, niż te, które zdejmował do tej pory. Był wielkości głowy dziecka i prawie trzykrotnie cięższy. Złapał go oburącz jak skarb i przycisnął do piersi. Pochylił się gwałtownie, unikając rozkręconego ostrza topora. Dwaj pozostali strażnicy zaczęli wbiegać na platformę z obu stron. Trzeci strażnik był tuż-tuż. Był odcięty.
W przypływie desperacji, zeskoczył z platformy prosto na galerię. Było wysoko, ale udało mu się wylądować na obie stopy. Poczuł klujący ból w zmęczonych kolanach i w kostkach. Przekoziołkował po posadzce, nie wypuszczając z rąk swego skarbu. Szczęśliwie udało mu się nie skręcić nogi, ani niczego nie złamać. Sprawdziły się wysokie buty, usztywniające kostki. Dremory zawyły i usłyszał ich ciężkie kroki, jak zawracały, by dopaść go na galerii.
Ale było za późno - proces zamykania bramy już się rozpoczął. Wieża zaczęła dygotać, a po chwili wszystko wokół objęły płomienie. Jeszcze tylko nagły błysk i… Znalazł się na śniegu, pod Brumą, między filarami wygasłych wrót Otchłani.
Ufff, odetchnęłam.Jednak ciężkie jest życie bohatera!
OdpowiedzUsuńGdy bohater młody, nie jest jeszcze tak źle. Gorzej, gdy lata wejdą mu na kark ;)
UsuńO ranyyyyyyy!!! Ależ emocjonujący odcinek!!!!
OdpowiedzUsuńUffff, musze odetchnąć. :)
Założę się, że potrzebny był Ci korkociąg ;)
Usuń